Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/40

Ta strona została skorygowana.

— Ach! — westchnęła Zosia. — Moja babunia tęskni pewnie za mną i za Jankiem także. Ale wrócę, wrócę i przywiodę go ze sobą.
Ująwszy oburącz sukienkę, by jej nie przeszkadzała, pobiegła spiesznie ale potknęła się o biały narcyz.
— Może ty mi powiesz coś o Janku? — spytała przystając.
— Widzę siebie samego! — rzekł narcyz. — Widzę siebie ciągle i oddycham wonią własną. Tam, wysoko, na poddaszu tańczy śliczna dziewczynka. Pierze białą sukienkę i suszy na dachu. Potem okrywa ramiona jaskrawo żółtą chustką, by sukienka wyglądała bielej jeszcze...
— To wszystko nie obchodzi mnie wcale! — odparła Zosia i pobiegła na skraj ogrodu.
Furtka była zamknięta, ale dziewczynka szarpała zardzewiałą klamkę tak długo aż ustąpiła, potem zaś wybiegła w świat szeroki. Nikt jej nie gonił, szła tedy i szła, aż zmęczona przysiadła na wielkim kamieniu. Obejrzawszy się wokoło spostrzegła, że była to już późna jesień. Zmiany tej widać nie było w zaczarowanym ogrodzie gdzie świeciło ciągle słońce i kwitły kwiaty wszelkich pór roku jednocześnie.
— Ach, ileż czasu zmarnowałam! — wykrzyknęła Zosia. — Już jesień! Muszę się spieszyć bardzo.
Poszła dalej, chociaż ją bardzo bolały nogi i mimo że świat wokół był zimny i pusty. Gałęzie wierzb zwieszały pożółkłe liście, z których ściekała chłodna rosa. Liść po liściu spadał, a tylko tarnina miała jeszcze owoce. Gorzkie były, czarne i niemiłe. Ach, jakże smutnie wyglądało wszędzie!