czynał paplać w najlepsze. Od bram miasta, do samego pałacu stali tak ludzie głodni i spragnieni, gdyż nie poczęstowano ich nawet szklanką wody. Mędrsi wzięli ze sobą chleb z masłem, ale nie dzielili się z współzawodnikami, chcąc by wygląd ich nędzny zniechęcił królewnę.
— Ale mówże o Janku — poprosiła Zosia. — Czy był w tłumie?
— Pomału, pomału! Właśnie o nim zaczynam. Trzeciego dnia przybył mały chłopiec, pieszo, bez powozu i koni, ale wesoły, aż miło i pomaszerował prosto do pałacu. Oczy mu błyszczały jak tobie, miał długie włosy i był ubogo odziany.
— To Janek, niezawodnie Janek! — wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie — Znalazłam go, znalazłam!
— Miał na plecach tobołek! — powiedział gawron.
— Nie! To musiały być sanki! — oświadczyła dziewczynka — Wyszedł z sankami na plecach.
— Możliwe! — zgodził się. — Nie było dobrze widać. Wiem jednak od mojej narzeczonej, że minął wysrebrzonych strażników i wyzłoconych lokai, skinąwszy im jeno głową. Powiedział, że nudno być musi stać na schodach, pójdzie tedy do sali tronowej. Pałac lśnił niezrównanym blaskiem, tajni radcy i ekscelencje chodzili boso, ze złotemi naczyniami w rękach. Natomiast trzewiki małego przybysza skrzypiały straszliwie, co go jednak nie wprawiało w żadne zakłopotanie.
— To napewne Janek! — wykrzyknęła Zosia. — Wziął w drogę nowe trzewiki, a sama słyszałam jak skrzypiały.
— W istocie skrzypiały nieznośnie! — rzekł gawron. — On jednak poszedł prosto do królewny, która siedziała na perle, tak wielkiej jak kołowrotek. Wokoło niej stały
Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/43
Ta strona została skorygowana.