Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/47

Ta strona została przepisana.

Królewicz wstał z łoża i poprosił Zosię, by się weń położyła. Nic ponadto uczynić nie mógł. Zosia złożyła ręce do modlitwy, pomyślała jak dobrzy byli dla niej ludzie i zwierzęta, potem zaś zasnęła. Sny przybiegły. Były podobne aniołom. Ciągnęły sanki, na których siedział Janek i kiwał głową. Wszystko to było atoli tylko ułudą snu, przeto znikło przy obudzeniu.
Nazajutrz została przyodziana od stóp do głowy w aksamit i jedwab i zaproponowano jej, by została w pałacu gdzie może żyć bez troski, w dostatkach. Ale Zosia poprosiła jeno o mały wózeczek jednokonny i trzewiczki, gdyż chciała jechać w daleki świat, na poszukiwanie Janka.
Dostała zaraz trzewiczki, piękną, ciepłą odzież i zarękawek. Przed bramą pałacu zobaczyła powozik ze złota z herbem królewskim na drzwiczkach. Woźnica, lokaj i dojeżdżacz mieli korony na głowach. Królewicz i królewna wsadzili ją sami i złożyli życzenia pomyślnej drogi. Gawron, który się już tymczasem ożenił, towarzyszył jej przez trzy pierwsze mile. Siedział obok Zosi gdyż nie znosił jazdy tyłem. Jego małżonka pożegnała odjeżdżającą w progu pałacu, biciem skrzydeł, nie towarzyszyła jej, bowiem od czasu swej nominacji dworskiej, cierpiała często na ból głowy. Powozik był wytapetowany preclami z cukrem, a pod siedzeniem mieściło się mnóstwo owoców i orzechów.
— Do widzenia! Do widzenia! — wołali królewiczostwo, Zosia płakała, a wrona płakała także. Po przebyciu pierwszych mil pożegnał ją gawron i to było najcięższe rozstanie. Ptak wzleciał na gałąź i bił skrzydłami, jak długo widział powozik lśniący, niby promień słońca.