Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/49

Ta strona została przepisana.

Oczy miała czarne i niemal smutne. Objęła Zosię i powiedziała: — Nie zarzną cię, jak długo ja nie pogniewam się na ciebie! Jesteś pewnie królewną?
— Nie! — rzekła Zosia i opowiedziała swe przygody i poszukiwania za Jankiem.
Dzika dziewczyna wysłuchała wszystkiego, skinęła głową i rzekła:
— Nie zarzną cię, choćbym była na ciebie zła, gdyż wówczas uczynię to sama.
Potem otarła łzy z oczu Zosi i wsadziła ręce w jej zarękawek ciepły i miękki.
Na koniec zatrzymał się powozik w podwórzu zbójeckiego zamku. Mury były popękane od góry do dołu, ze szczelin wylatywały kruki i wrony, wszędzie mnóstwo było straszliwych psów, wyglądających jakgdyby mogły połknąć całego człowieka. Ale żaden nie szczekał, gdyż było to zabronione.
Pośrodku wielkiej, okopconej sali paliło się ognisko, dym bił pod strop i uchodził na zewnątrz licznemi szczelinami. W ogromnym kotle gotowano zupę, a zające i króliki pieczono na rożnach.
— Będziesz dziś spała ze mną, przy mych kochanych zwierzątkach! — powiedziała dzika dziewczyna.
Pojadły sobie, popiły i poszły w kąt sali, gdzie była słoma i derki. Ponad tym barłogiem zobaczyła Zosia dużo żerdzi, na których siedziało może ze sto gołębi. Spały wszystkie, ale zaczęły się ruszać gdy nadeszły dziewczęta.
— Wszystkie są moje! — powiedziała dzika dziewczyna, chwyciła pierwszego z brzegu za nogi i zaczęła nim potrząsać, tak, że biedny ptak bił skrzydłami ze strachu. — Pocałuj go! — zawołała, podsuwając Zosi pod usta.