Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/66

Ta strona została przepisana.

— Lecę w świat! — krzyknęło towarzyszom i znikło w górze.
— Ja, — powiedziało drugie — polecę prosto w słońce. Jest to wielki strąk, w sam raz dla mnie. Za moment nie było go już.
— Niewiadomo, gdzie wypadnie nocować! — rzekły dwa następne i spadły na ziemię, potem jednak dostały się do pukawki i wyleciały w powietrze, wołając. — My z wszystkich dotrzemy najdalej!
— Dziej się wola boża! — szepnęło ostatnie i zostało także wystrzelone. Wpadło prosto w szparę na poddaszu, gdzie był mech i miękka ziemia. Leżało tam ukryte, ale nie zapomniane przez Boga.
— Dziej się wola, wola nieba! — powtórzyło raz jeszcze.
Na poddaszu mieszkała biedna kobiecina. Pracowała po całych dniach ciężko. Miała sporo sił i była gorliwa. W izdebce leżała jej chora córeczka. Wynędzniała i chuda nie mogła żyć, ni umrzeć.
— Pójdzie tam gdzie siostra! — mawiała matka. — Dał mi Bóg dwie, ale ciężko było je wyżywić, więc się ze mną podzielił. Teraz chce wziąć drugą, by nie żyły w rozłące.
Ale dziewczynka nie umierała, tylko czekała cierpliwie aż matka wróci od pracy.
Nastała wiosna, słońce świeciło, a chora patrzyła w okno. Naraz ujrzała tuż przy szybie coś zielonego.
— Cóż to być może? — spytała.
Matka uchyliła okna i rzekła:
— To gałązka grochu. Bóg raczy wiedzieć, skąd się tu, w szczelinie wzięło ziarno? Teraz wypuściło pędy i niedługo będziesz miała swój własny ogródek.