Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/67

Ta strona została przepisana.

Matka przysunęła łóżko córki bliżej okna, by mogła patrzeć na roślinkę i poszła do pracy.
— Lepiej się czuję, mateczko! — powiedziała dziew­czynka wieczorem. Słońce dogrzewa, mój groszek rośnie, a ja czuję, że wrócę do zdrowia.
— Dałby to Bóg! — odrzekła matka, ale nie miała nadziei. Podparła patyczkiem gałązkę, by jej wiatr nie uszkodził, potem rozpięła na ramie okna sznurek, po którym piąć się miała łodyga. Odtąd, z dnia na dzień sięgała coraz to wyżej.
— Zaczyna już kwitnąć! — powiedziała matka pewnego dnia i nabrała otuchy, gdyż córka siadła w łóżku, mówiła z większem ożywieniem i patrzyła błyszczącemi oczyma na swój ogródek utworzony z jednego, jedynego ziarna grochu. Następnego tygodnia chora wstała na godzinę. Stojąc przy oknie oglądała z lubością rozwinięty, biało różowy kwiat. Od czasu do czasu całowała delikatne płatki. Dzień to był dla niej uroczysty.
— Sam Bóg zasiał i wychodował ten groszek, drogie dziecko, by mi przywrócić nadzieję i radość życia.
Tak rzekła matka i spojrzała na roślinkę, jak na posłańca Bożego.
Cóż się atoli stało z resztą ziaren ? Pierwsze wpadło w rynnę, a tam połknął je gołąb, w którego wolu utknęło jak Jonasz w brzuchu ryby. Dwa następne stały się także łupem gołębi i przyniosły przynajmniej jakiś pożytek. Ziarno, które chciało lecieć na słońce, spadło w ściek. Leżało tam długo w brudnej wodzie, aż nabrzmiało strasznie.
— Grubieję z każdym dniem! — mówiło sobie. — Pęknę napewno! Jest to rzecz największa do jakiej