Strona:Harry Dickson -01- Wyspa grozy.pdf/8

Ta strona została przepisana.

sprawie, aby pobudzić zainteresowanie słynnego detektywa.
— I jego ucznia Toma Willsa, — dodał Mr. Smiles. To byliby dwaj idealni towarzysze dla Dorringtona.
Podczas gdy dwaj prawnicy zmierzali szybkim krokiem na Bakerstreet, gdzie mieszkał słynny detektyw, Harvey Dorrington przeczytał raz jeszcze list Sulkey’a. Po chwili odrzucił go, ale w ręku zachował fotografię, od której nie mógł oderwać wzroku.

Ogłoszenie B — 6.221

W poczekalni panów Smiles’a i Cormin, a na Canninanstreet znajdowało się mnóstwo ludzi.
Jakiś młody wykolejeniec, którego dobrze skrojone, ale już mocno podniszczone ubranie wskazywało na lepsze czasy niż obecna nędza, gruby, opalony i jowialny jegomość, który z pewnością był mieszkańcem kolonij i szukał nowych przygód, wreszcie młody student w okularach, przypominający z wyglądu anarchistę, a w każdym razie człowieka o mocno czerwonych przekonaniach.
— Więc jak się pan nazywa? — zapytał go już poraz drugi jowialny grubas.
— Pluwick? Fenwick? Pickwick. Zdaje się że na „wick“, ale ja nie mam pamięci do nazwisk. Znałem w Tasmanii jakiegoś człowieka, którego nazwisko też kończyło się na „wick“. Pewnie pana kuzyn? Brat? Nie? To zresztą nie ważne! My dwaj napewno tworzylibyśmy parę idealnych towarzyszy, jakich szuka się w „Times‘ie“. Jestem nieustraszony, a pan inteligentny, obaj zaś jesteśmy uczciwi...
— Jak się pan zapatruje na moją kombinację? Nazywam się Shattercromby.
Student w odpowiedzi mruknął coś niechętnie.
— Mr. Derwick! — zawołał lokaj — zechce pan wejść do gabinetu.
Młodzik podniósł się bez słowa i wszedł do sąsiedniego pokoju.
— A więc on się nazywa Derwick! A ja Alojzy Shattercromby, do usług!...
Nikt mu nie odpowiedział. Cała uwaga została skoncentrowana na nowym przybyszu. Był to również młody człowiek, którego niebieska bluza i przyblakła złota taśma na czapce zdradzały byłego oficera marynarki.
— Ned Hobson! — oznajmił donośnym głosem swe nazwisko lokajowi, który zapisał je na tablicy.
— Poznałem kiedyś jednego Hobsona na małych Antyllach czy też na Hes-sons-le-vent! — rzekł nagle Shattercromby, wyciągając do przybysza swą wielką, owłosioną dłoń.
— Pan przychodzi z ogłoszenia? Pewnie. Przecież tacy ludzie, jak my nie siedzieliby bez powodu w tej dziurze, którą czuć szczurami. Nieprawdaż, przyjacielu? My dwaj moglibyśmy zrobić dobry interes.
Ogłoszenie brzmiało:
„Młody bogaty właściciel ziemski, pragnie wybrać się w kilkumiesięczną podróż na jedną z północnych wysp i szuka dwóch towarzyszy, możliwie młodych, ale przede wszystkim inteligentnych, nieustraszonych i uczciwych. Wyspa jest opustoszała, ale można urządzać polowania i połowy ryb. Nie ma celu zgłaszać się, jeżeli petent nie ma dość siły, aby oprzeć się nudzie. Wysoka nagroda wypłacona będzie po powrocie do kraju. Zgłaszać się osobiście do kancelarii panów Smilesa i Corminga na Cannonstreet“.
Ned Hobson uśmiechnął się.
— Na kogo teraz kolej? — zwrócił się do lokaja, który wskazał na dwóch bezrobotnych
— Ci panowie przyszli razem i chcą się razem zaprezentować — odpowiedział.
— Czy panowie nie zechcieliby mi sprzedać swojej kolejki? — zapytał marynarz. Nie wolno mi być zbyt długo nieobecnym na statku. Dostaniecie 10 szylingów do podziału. Interes ubito.
Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu z którego szybko wyszedł ponury student. Opuścił biuro nikogo nie żegnając.
— Ściął się jak na egzaminie — zadrwił Shattercromby. — Czy wyobrażacie sobie tego typa na tej niezamieszkałej wyspie? Wszystkie ryby pozdychałyby z niesmaku!
— Mr. Ned Hobson! — zaanonsował lokaj, wprowadzając młodego marynarza.
W gustownie umeblowanym gabinecie, za stołem obitym suknem, upstrzonym mozaiką czerwonego i czarnego atramentu, siedzieli panowie Smiles i Corming.
Kiedy wszedł Mr. Ned Hobson, położyli palce na ustach i upewnili się, czy drzwi są dobrze zamknięte.
W tej samej chwili rozsunęła się kotara, która zasłaniała drugie drzwi i ukazała się w nich wysoka, surowa sylwetka.
— Cóż nowego, Tom? — zapytał gentleman, który znalazł się tutaj w tak dziwny sposób.
— Nic specjalnego ani na ulicy, ani w poczekalni, Mr. Dickson, — odpowiedział młody człowiek. Detektyw z powątpiewaniem potrząsnął głową.
— Możliwe, ale nieprawdopodobne — odparł sucho.
— Jestem przekonany, że są oczy które pilnie śledzą tych, którzy teraz tu wchodzą lub wychodzą. „Oni“ interesują się bowiem tymi, którzy będą towarzyszyć Dorringtonowi do „Cat-rock“.
— Kto są „oni“? — zapytali jednocześnie Smiles i Corming. Harry Dickson uśmiechnął się.
— Oto pytanie, które zawsze zadają mi na początku każdej tajemniczej historii. Mogę was zapewnić panowie, że słyszę je na wstępie każdej sprawy, którą zamierzam rozwiązać.
— To rzeczywiście prawda, — przerwał Mr. Corming. — Czytałem o tym w książkach i to w takich, w których piszą o panu, Mr. Dickson.
Z poczekalni dobiegł nagle głośny przenikliwy krzyk.
— Chcę wejść natychmiast! Nie dam sobie w kaszę dmuchać, jakem Shattercromby! Cóż to za idiota wpakował mi ten papier do kieszeni? Muszę go pokazać tym starym małpom, adwokatom.
— Boże, to wariat! — krzyknął Tom Wills alias Ned Hobson. On tu wejdzie siłą! Schowaj się mistrzu!
Detektyw znikł za portierą i w tej samej chwili z trzaskiem, otworzyły się drzwi gabinetu.
Do pokoju w padł mr. Shattercromby z zaczerwienioną trwarzą, oczami zamglonym i wściekłością, dziko wymachując jakimś papierem.
— Oto co znalazłem w mojej kieszeni! Kto ośmielił się znieważyć mnie w ten sposób? Mnie, który zabił sześć tygrysów i zadusił pytona włas-