Strona:Harry Dickson -01- Wyspa grozy.pdf/9

Ta strona została przepisana.

nymi rękami! I chcieli mnie nastraszyć, mnie Shattercromby! Właśnie, że chcę pojechać na tę wyspę!
Mr. Smiles dość długo pracował w swym zawodzie, poznał ludzi i dlatego wiedział jak należy z nimi postępować, aby ich natychmiast uspokoić!
Po kilku chwilach Shattercromby siedział już w głębokim fotelu i pozwolił odczytać głośno Mr. Cormingowi list, który znalazł w kieszeni swej marynarki. List brzmiał:

„Stary krokodylu!
Pojedź sobie lepiej do Chandernagor, upijać się chonm-chonm albo gdzie indziej, ale nie zajmuj się tym, co ciebie nie powinno obchodzić. Nie przyjmij niczego, co ci ofiarują Smiles i Corming, jeżeli nie chcesz tego odczuć na swojej brudnej murzyńskiej skórze
Diabeł z Cat-rock“.

— Jak wam się to podoba! — krzyczał Shattercromby. Ja Murzyn! I chonm-chonm. Piję tylko whisky i to najlepszej jakości! Niech ja tylko schwytam „diabła“, a zrobię z nim zaraz porządek.
Tom Wills z trudnością wstrzymując się od śmiechu, oglądał dokładnie papier.
List był napisany na maszynie. Przesunąwszy po nim lekko wilgotnym palcem, młody człowiek skonstatował, że litery są zupełnie suche, tak, jakby list został napisany wczoraj, albo jeszcze wcześniej.
— Czy zwierzał się pan komuś, że chce pan tu przyjść mr. Shattercromby?
— Ja? Zaraz sobie przypomnę... Czytałem „Times‘a“ w tawernie „des Armes de Grantham“ a potem włożyłem gazetę do kieszeni. Poszedłem następnie na piwo do zajazdu „Dragon defen“ w Ludgate Hill, i przeczytałem ogłoszenie właścicielowi oraz jeszcze kilku panom, którzy pili ze mną. Powiedziałem im: to jest interes dla mnie! Potem spotkałem znów przyjaciół i poszliśmy do „Upper-Phames“ do baru ,Site-Euchauteur“, opowiedziałem im nawet, że mam na widoku wspaniały interes i przeczytałem im głośno ogłoszenie. Jeden z kolegów zawiózł nas z kolei taksówką do Truth’a, gdzie spożyliśmy doskonałą rybę. Przyznałem się, że wyjeżdżam na niezamieszkałą wyspę i na tę intencję urządziłem libację, która pochłonęła wszystkie moje oszczędności. Potem odwiedziliśmy kolejno kilka barów, aby wypić za mój pewny sukces.
Poza tym z nikim nie rozmawiałem na ten temat.
— Słusznie, — rzekł Tom Wills — a więc oprócz całego Londynu, nikt nic nie wie... Prawda Mr. Shattercromby?
— Rzeczywiście, — potwierdził. Wszystko to jest niewytłumaczone!
— Sądzę, że Mr. Shattercromby jest człowiekiem, jakiego szukamy — rzekł po chwili Corming.
— Mr. Ned Hobson także! — dodał Mr. Smiles.
W ten sposób przy pomocy ogłoszenia B-6221, które ukazało się w „Times‘ie“ znalazł Mr. Harvey Dorrington „dwóch towarzyszy“.
Później przyłączył się do nich trzeci: Harry Dickson.

Kobieta, która przyszła z morza

Pod wieczór z dala wyłoniła się wyspa. Można ją było zobaczyć z prawej burty. „Ptarmingan“ musiał pozostać na pełnym morzu, gdyż nie mógł się zakotwiczyć. Z wielkim trudem Harvey Dorrington, Ned Hobson i Alojzy Shattercromby, oraz kilku ludzi z załogi, przedostali się łodzią do brzegu.
Pożegnanie było krótkie. Aby nie okazać wzruszenia, Dorrington szybko odwrócił się od kapitana i swych dawnych towarzyszy wycieczek morskich.
Trzeba było dobrego humoru Mr. Shattercromby’ego, aby uniemożliwić wybuch rozpaczy młodego człowieka, który stracił wszystko i nadomiar złego zaplątał się w dziwną i niepokojącą przygodę.
Z za mgieł wynurzyła się Cat-rock w swej dzikiej okazałości.
Widać było jak na dłoni czarne, ostre skały porośnięte zielonymi i brązowymi wodorostami, atakowane bezustannie przez huczące fale.
Obok, na małej piaszczystej plaży, lśniła w promieniach słońca piana morska.
Cały krajobraz był tak ponury, że nawet marynarzami kierującymi łodzią, wstrząsnął dreszcz grozy. Tylko pogodny Mr. Shattercromby uznał to miejsce za czarujące.
Woda była już płytka i łódź utknęła na mieliźnie.
Na spotkanie wyszedł człowiek w długim gumowym płaszczu i marynarskiej czapce, z zapaloną latarnią w ręce i wymamrotał jakieś niewyraźne słowa:
— Panie... to ja Sulkey. Witam cię na twojej wyspie. A to są dwaj strażnicy: Mac Loggan i Pollock.
Mówił z trudnością, przyzwyczajony do swojej gwary i niemiłosiernie przekręcał angielskie wyrazy. Był to wysoki mężczyzna o twarzy ogorzałej od burz i wiatrów m orskich.
Tom Wills przyglądał mu się wyraźnie. Człowiek ten spodobał mu się od pierwszego wejrzenia. Po jego bokach stali Mac Loggan i Pollock. Kłaniali się niezręcznie zdejmując swe czapki.
Po chwili sześć osób, którzy jeszcze wczoraj nie znali się prawie, i których los złączył ze sobą na tej samotnej wyspie, szło teraz w milczeniu po przez dziki i zaniedbany teren. Za nimi słychać było uderzenia wioseł o wodę. Ostatnia nić łącząca Harveya Dorringtona ze światem cywilizowanym została zerwana. Sulkey szedł przed nimi świecąc latarką, aby go strzec przed wybojami i kałużami.
— Sprowadziłem na zamek małżonków Galban, rybaków z wybrzeża. Mąż będzie nas zaopatrywał w świeże ryby, a żona zajmie się gospodarstwem.
Co słychać u „kobiety, która przyszła z morza“? — zapytał nagle Dorrington. Pytanie to paliło mu poprostu wargi.
— Siedzi sobie w kuchni przy ogniu i przygląda się Maggy oraz jej rondlom. Obawiam się, że od niej samej niczego się pan nie dowie.
Tymczasem z dala ukazały się trzy punkty świetlne.
— To są okna wielkiej komnaty zamkowej — objaśnił Sulkey. Kazałem tam palić od chwili, kiedy dowiedziałem się, że pan do nas przyjeżdża. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony z pobytu.
Z mroków nocy wyłoniły się wreszcie kontury zamku. Tu urodzili się przodkowie matki Har-