Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/11

Ta strona została przepisana.

tasowali się wszyscy jak mogli najwygodniej na polanie, tworząc male grupy, żywo dysputujące i posilające się jednocześnie.
— Ma pan rację... Jeffries gdzieś się zapodział.
Podgers przyłożył już dłonie do ust, aby zawołać przez nie jak przez głośnik, ale detektyw go od tego zamiaru odwiódł:
— Lepiej nie niepokoić ludzi. Zachowajmy narazie tę wiadomość dla siebie
— Co pan zamierza uczynić? — niepokoił się Podgers. — Przecież brak Jeffriesa daje bardzo dużo do myślenia..
— Oczywiście, że daje, — odparł detektyw. — Dajmy bowiem na to, że dym służył do sygnalizowania. Nie przypuszczam, aby ów adres był skierowany do kogokolwiek z naszych ludzi, gdyż z lasu nie było go widać. Dym tylko dla tego zauważyłem, że szedłem z boku, na lewym skrzydle i że z tego krańcowego stanowiska dym można było za ledwie dostrzec.
— Jeffries też mógł dostrzec dym, — rzekł Tom. — Widziałem, jak Jeffries w pewnym momencie ruszył naprzód. A może on sam coś komuś sygnalizował?...
Detektyw zmarszczył czoło:
— Twoje pierwsze przypuszczenie jest logiczne Tomku, drugie — nie. Na to, by coś komuś sygnalizować, aby wyprzedzić nas o tyle, aby aż wejść tu na górę i zapalić dym — Jeffries nie miał czasu. Ale dym mógł widzieć doskonale, bo w pewnym miejscu była i na naszej drodze do tej polany spora polanka. Dzięki temu, że drzewa w tym miejscu nie zasłaniały — wieża i dym z niej były widoczne jak na dłoni.
— Ktoś nas zatem śledził? — rzucił Podgers, mocno zaniepokojony.
— Nie wątpliwie. Dym uchodził z tego tarasu w pewnym rytmie. Jeffries jako marynarz napewno znał się na sygnalizacjach rozmaitych systemów. Być może sygnały nadawane były według alfabetu Morse‘a. Jeffries, człowiek nieskory do wynurzeń, dojrzał dym, ruszył naprzód, by sygnały odczytać, a potem już działał na własną rękę. Nie mam żadnych danych, aby uważać go za zdrajcę. Zdrajca i szpieg tak szybko nie opuszcza obozu nieprzyjaciela.
— Może chciał zdobyć sto funtów nagrody, jaką wyznaczyłem, za schwytanie tego wilkołaka? — zauważył Podgers.
— Bardzo być może.
— Ale co się z tym człowiekiem dzieje, Mr. Dickson? — Widzę, że jakoś wcale pana los jednego z najlepszych naszych marynarzy nie obchodzi.
Detektyw przez chwilę nie odpowiadał i spoglądał w dół na polanę.
— Co za wspaniały okaz doga! — rzekł detektyw, wskazując palcami na wspaniałego, wielkiego psa. — Czyj to pies?
— Jednego z ludzi z gór. Pies jest wytresowany do polowania na dziki i wilki.
— Możebyśmy zeszli niżej, — zaproponował detektyw. — I, jeśli pan łaskaw, proszę wezwać tutaj właściciela tego doga.
Podgers był gotów na wszystko. Po chwili już stary pasterz, prawdziwy baca z hali, w górskim odludziu, stawił się przed detektywem.
— Czy wasz pies odnajdzie człowieka?
— Bardzo łatwo, tylko, żeby miał wiatr.
— To znaczy, że trzeba mu dać do powąchania rzecz, jaka do tego człowieka należała? Czy tak.
Owczarz potwierdził.
— A jeśli zamiast rzeczy dam mu do wytropienia świeżą krew — to na ślad tego kto krwawił pies wasz natrafi?
— Jeszcze łatwiej.
— Krew, — zawołał Podgers. — Czyżby pan sądził, Mr. Dickson?...
— Niech pies nam na to pytanie odpowie, — rzucił ostro detektyw.
Owczarz kazał psu szukać....
Wielkie psisko najpierw węszyło w koło, potem dog przeszedł przez hall, zawrócił, skierował się ku wieży i znów zawrócił, aż wreszcie już zupełnie świadom swej drogi ruszył przed siebie.
— Szukaj, Nero! Szukaj! — zachęcał owcarz.
Dog przebiegł kilka pokoi, wbiegł na wewnętrzny dziedziniec i zatrzymał się przed dużą stertą kamieni i ściółki. Pies zjeżył sierść i począł warczeć.
— Znalazł — rzekł owcarz.
Futerałem swej dubeltówki począł Tom Wills rozgrzebywać stertę.
Pies siadł nagle i począł wyć przeciągle. Po kilku chwilach ukazały się z pod kamieni i ziemi zwłoki Jeffriesa.
U gardła zmarłego widoczne były głębokie rany szarpane.
Takie same jak u Burnetta...

Poszukiwania, przeprowadzone na miejscu przez Dicksona i sierżanta Harmonda nie dały rezultatu. Dalszą nagonkę uznał detektyw za bezcelową.
— Zbadamy ten teren innym razem, — rzekł Dickson. — narazie zajmijmy się ciałem nieszczęśliwego Jeffriesa.
Nie było wątpliwości. Rany były niemal identyczne jak te, od których znalazł śmierć leśniczy Barnett. Tu i tam działał ten sam zbrodniarz lub ta sama bestia.
Ludzie z nagonki wrócili do Durhill. Gdy Podgers wraz z detektywami znaleźli się pod wieczór w osadzie — spotkali się ze spojrzeniami z podełba i niemiłą ciszą. Ten nowy wypadek jeszcze nieprzyjaźniej usposobił ludność do ziemianina.
Podgers przeszedł między tłumem z głową podniesioną do góry, nie odpowiadając na bardzo nieliczne i nieśmiałe ukłony.
Gdy mijali gmach szkoły, ujrzeli światło w oknach.
Podgers, który niewątpliwie pragnął jak najprędzej wylać swój zły humor na kogokolwiek ze swych podwładnych, mruczał i urągał:
— Światło w mojej szkole o tej porze! Za moje pieniądze — o tej porze światło! Przepraszam muszę się dowiedzieć, kto tu sobie na takie rzeczy pozwala...
Ziemianin ruszył przodem. Dickson i Tom Wills poszli w jego ślady. Znaleźli się w dużej sali szkolnej. Pod lampą z abażurem kilka pań szyło i prowadziło ożywioną rozmowę.
— Dobry wieczór szanownym paniom, — rzekł Podgers z ironią w głosie; — nie przypominam sobie, abym założył kiedykolwiek świetlicę i salon robótek w mojej szkole!
Kobiety przeraziły się i jak spłoszone poczęły zbierać swe makatki. Jedna z nich, o wcale milej powierzchowności, odziana w czarny strój podniosła się i rzekła: