Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/17

Ta strona została przepisana.

— Szkoda, że nie mogliśmy dosłyszeć ich rozmowy.
— Wielka szkoda — potwierdził detektyw. — Ale może nam się uda powetować sobie tę szkodę. Złożymy dziś w nocy wizytę, możliwie dyskretną, w starym sklepie z robótkami Miss Lind. Sklep ten jest w tak bliskim sąsiedztwie z zamkiem — że niewątpliwie istnieć musi między nimi jakieś tajemne połączenie. Zresztą sama Lindy, wychodząc od Podgersa znikła nam nagle... Czy pamiętasz?
Debatowali jeszcze przez kilka chwil nad tą kwestię, gdy znaleźli się przed drzwiami oberży.
Czekała ich kolacja tak suta o daniach tak wyszukanych, że Dickson nie czuł się na siłach skonsumowania wszystkiego. Traf chciał, że za sąsiednim stołem siedział sierżant Hormond. Zły humor jakoś minął Dicksonowi i zwrócił się do sierżanta tonem żartobliwym:
— Sierżancie? Czy już pan po kolacji?
— Jeszcze nie, sir.
— Czy jest pan obowiązany okazywać mi pomoc.
— Tak jest! — Policjant z małego miasteczka spoważniał, sądził, że czekają go wymówki.
— Tak jest — powtórzył.
— W takim razie wzywam pana, aby mi pomógł przy spożywaniu darów bożych! Jest tego nie na dwóch, ale na dziesięciu.
Hormond rozchmurzył się i z radością zgodził się.
Po zakąskach Dickson odrazu przystąpił do rzeczy:
— Cóż pan kolega powie o tak nagłych zaręczynach naszego dziedzica z nauczycielką?
Hormand przełknął kawałek homara i machnąwszy ręką, rzekł:
— Dobrali się w korcu maku. Ani jego żadnaby nie chciała, ani ona nie znalazłaby tak prędko amatora...
— Czy Miss Lind nie miała tutaj innych bliższych znajomości?
— Ale skądże znowu... To przecież już stary grzyb. Przez cały dzień siedziała w domu przy szkole.
— A gdzie Miss Lindy mieszkała przed tym?
— W Liverpoolu.
— A kapitan Sandbury?
— Również w Liverpoolu.
— A Jeffries?
Sierżant Hormond aż odłożył widelec.
— Patrzcie państwo! I Jeffries też pochodzi z Liverpoolu. No ale Liverpool jest wielki i to nie wiele znaczy. Prawie wszyscy ludzie z flotylli Podgersa przybyli z Liverpoolu. To najbliższy wielki port od nas.
— Fakt, że ci ludzie porzucają pracę, musi być ciężkim ciosem dla Podgersa. Jego kopalnie marmuru staną i ich produkcja nigdy może już nie będzie wznowiona. A Podgers ciągnął z tego pono wielkie zyski.
Hormond wybuchnął głośnym śmiechem.
— Kopalnia marmuru!... Też mi wielki marmur. Jest w tym prawie kryminalna przesada. Ten kamień jest lichego gatunku, z marmurem ma bardzo mało wspólnego i gdy go Podgers nie będzie ekspediował — nie poniesie na tym chyba żadnej straty. Co innego strajk pasterzy... Tu czekają go wielkie straty. Musi sprzedać owce.
Dickson począł myśleć głośno:
— Kamień taki marny, a specjalne statki czekają na ten ładunek na morzu przed portem. Bardzo dziwna sprawa... I to się ma opłacać?
— Istotnie... Że też ja o tym nigdy nie pomyślałem.
Sierżant zamyślił się również głęboko..
— I przy tym przecież taki ładunek jest bardzo ciężki... A jakoś statki Podgersa nie mają tak wielkiego zanurzenia. Nie mają, bo kanał jest płytki...
— Czy od kopalń jest jaka droga w głąb kraju? — zagadnął detektyw sierżanta.
— Jest. I to bardzo dobra droga. Kursują po niej duże auta ciężarowe.
— Bardzo dobra droga — powiada pan, sierżancie... Bardzo panu dziękuję za te informacje. — Detektyw wydarł kartkę papieru ze swego notesu.
— Będzie pan łaskaw drogą służbową, jako ściśle poufną nadać depeszę. — Dickson skreślił kilka stów... Oto jest tekst.
— Nie! Przecież oczom się wierzyć nie chce! — krzyknął Hormond, gdy przebiegł oczyma tekst depeszy.
— Ani słowa! And mru-mru, sierżancie! Mamy właśnie likier i czarną kawę. Jadacie tutaj doskonale w tej waszej idyllicznej wiosce, w której wilkołaki jak gołębie spacerują po ulicach... Kelner! Proszę jeszcze trzy koniaki!

Było już koło północy, gdy detektywi opuścił oberżę.
Miało się na gwałtowną, prawdziwie jesienną burzę. Wiatr unosił zeschłe liście, szumiał żałośnie w drzewach i huczał na strychach domów.
— Prawdziwa noc na taką eskapadę do starego zamczyska. Tak być powinno, — dowcipkował Dickson, otulając się szczelnie w swe nieprzemakalne palto na podpince.
Szli w górę główną ulicą i zmierzali do rysujących się zdała na ciemnym horyzoncie ciężkich konturów zamku „Campanula“. Bez trudu odnaleźli dawny sklepik Miss Lind.
— Marny handelek! — zauważył Tom. — Nie ma co, awansowała w życiu ta kobieta, jeśli z tej rudery przejść ma do tam tego pałacu.
Detektyw zajął się tymczasem zamkiem. Zamek był skomplikowany i bardzo mocny.
— Jak na pusty sklepik — bardzo mocne zamknięcie — dziwił się Tom.
Znaleźli się w reszcie w małym pomieszczeniu, o niskim suficie i ścianach, z których już tynk opadał. Nieco dokładniejszy rzut oka na mury przy świetle latarki odrazu ich poinformował, że za tylną ścianą, przesłonięty dużymi drzwiami dębowymi, musi się zaczynać korytarz podziemny. Był to jeden z owych lochów, tak często budowanych w średniowieczu, który umożliwiał podziemne przejście z zamku do miasta i ułatwiał obronę, ucieczkę, ale i wyprawy natury sentymentalnej z zamku do miasta i w kierunku odwrotnym. Ciemna gardziel otworu lochu zionęła ku nim tajemnicą i chłodem...
Z bronią gotową do strzału i płonącymi latarkami, przyczepionymi do guzików płaszczy — ruszyli wgłąb.
Loch był stosunkowo dobrze utrzymany. Przeszli całą długość bez trudu. Po kilkunastu minutach znaleźli się na małej platformie. Kręte bardzo wąskie schody zaczynały się w tym miejscu i prowadziły w górę.
— Gdzie jesteśmy, mistrzu?