Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/7

Ta strona została przepisana.

— Jest pan wdowcem, Mr. Podgers, — ciągnął dalej bardzo uprzejmym tonera detektyw.
— Tak jest. Wdowcem bezdzietnym, trzeba dodać. Żona moja, pochodząca z biednej rodziny, zmarła stosunkowo wcześnie. Nie ożeniłem się po raz drugi, bo nie chce się dostać w ręce pierwszej lepszej awanturnicy.
— Czyżby Molly Dennock była awanturnicą?
— Już i o tym pan wie? A może ja zamordowałem, panie detektywie?
— Nie. Ale złamał pan jej serce, — rzekł surowo detektyw. — A przecież była to dziewczyna dzielna, doskonała nauczycielka, która ufała panu. Gdy pan swych obietnic nie dotrzymał — odebrała sobie życie.
— Proponowałem jej rentę. Mogła mieszkać choćby w Londynie. Dawałem jej dosyć na dostatnie życie.
— Jest pan niezawodnie zdania, że za pieniądze można wszystko kupić i że wszystko można złotem okupić.
Podgersa mocno ta uwaga dotknęła. Ukrył ją pod maską gniewu:
— Nie przyszedłem tutaj, żeby słuchać pańskich uwag!
— Oczywista. Jest pan tutaj, aby udzielić mi pewnych wyjaśnień. Niestety, muszę się zainteresować nawet pana życiem prywatnym.
— Cóż to ma wspólnego ze śmiercią mojego gajowego, albo jak go niektórzy nazywali — mojego leśniczego?
— Ma dużo wspólnego. Bernett był pańskim zaufanym. Używał go pan do załatwiania najrozmaitszych poleceń, nieraz natury bardzo dyskretnej.
— Czy może przez Barnetta starałem się o względy wilczycy i dlatego wilk rozszarpał go?
— Kto wie... Może to porównanie okaże się wcale nie tak bardzo odległe od prawdy...
— Więc jednak posądza mnie pan!
— Nie. Ale nie wiem, czy któregoś dnia nie będzie pan miał sprawy o nadużycia swego stanowiska pracodawcy wobec któregoś ze swych licznych podwładnych.
Sierżant Hormand, którego wyraźnie zaniepokoił ostry ton, jaki przybrała rozmowa, czym prędzej zmienił temat:
— Pozwolą panowie, że jeszcze raz streszczę przebieg wypadków. Barnet wracał od jednego z pańskich hodowców — Simpsona.
— Simpson nie jest moim hodowcą, — rzucił gniewnie Podgers. — Właśnie, że nie chce ze mną się ugodzić! Mieszka tuż u granicy moich dóbr i gospodaruje na własną rękę!
— Mniejsza o to. — zauważył sierżant. — Według pana zeznań — Barnett zachodził często do Simpsona, aby skłonić miss Polę Simpson do przyjęcia pracy w pańskich majątkach.
— Tak jest. Proponowałem jej stanowisko dyrektorki szkoły dla dzieci mych pracowników.
— Czy nie po to, aby spotkał ją ten sam los, co Miss Dennock?
— Miała tylko zająć jej stanowisko w szkole, nic ponadto.
Podgers nachmurzył się. Widać było, że te wspomnienia są dlań bolesne.
— Dalej było tak: — ciągnął sierżant. — Leśniczy opuścił zagrodę Simpsona o zmierzchu. Wracał ze stanowczą odmową młodej niewiasty. Stary Simpson zabronił ponadto Barnettowi, aby się kiedykolwiek pokazał w jego domu. Barnett wracał przez las. Szedł na przełaj. Nazajutrz znaleziono jego zmasakrowane zwłoki. Dzika jakaś bestia rozszarpała mu przede wszystkim gardło. W gęstwinie znaleziono odciski łap dużego zwierzęcia. Odciski przypominały łapy wilka, ale jakiegoś wilka olbrzymiego.
Sierżant zwrócił się do Podgersa:
— Nie mógł pan nam podać żadnych szczegółów, któreby tę sprawę wyjaśniały. O dzikich zwierzętach, przebywających w lasach pańskich, nigdy pan nie słyszał, twierdząc, że najdziksze i największe są zwykle lisy.
Podgers uniósł się:
— Potwierdzam te dane. I nie wiem po co byłem tutaj wzywany!
— Muszę jednak, — kontynuował Hormond mocno wahający się, — muszę zadać panu jeszcze jedno pytanie. — Podobno groził pan Bernettowi wydaleniem, i to przed kilku zaledwie dniami. Miał pan z nim ostatnio stale scysje i nawet dochodziło do awantur.
— A więc śród moich ludzi są donosiciele! Niech się któryś z nich dostanie w moje ręce. Nie będę się z takim panem patyczkował!
— Czy może mi pan podać przyczyny tych nieporozumień?
T w arz bogacza nalała się krw ią:
— Mogę je podać. Nie mam czego tutaj ukrywać. Barnet chciał mnie wystrychnąć na dudka! Zamiast orędować w mojej sprawie — zalecał się do miss Simpson.
— Czyżby miał jakieś szanse u miss Simpson?
— Właśnie, że miał! Barnett, jak powiadały dziewczyny, był przystojny i poza tym był to człowiek, który kiedyś miał duże aspiracje. Studiował wał podobno na uniwersytecie, nie skończył jednak, miał wykształcenie i umiał mówić o książkach. W tym czasie ja pracowałem w Australii jako wyrobnik. Czytał swoim dzierlatkom wiersze. Ja tego nie potrafię. W ogóle nie rozumiem wierszy. Może pan detektyw z Londynu uzna, że w takim razie ja sam sprowadziłem tutaj jakąś bestię i że ją z zazdrości poszczułem na Barnetta. Takie rzeczy dzieją się podobno w książkach.
Dickson czuł, że Podgers mówił prawdę. Było mu trochę żal tego człowieka, tego dorobkiewicza, ale może i uczciwego człowieka, który na pewno przeszedł bardzo wiele w życiu.
— Hormond — zwrócił się detektyw do policjanta, — zdaje mi się, że pan Podgers już nam niczego więcej w tej sprawie powiedzieć nie może. Oczywista, że nie ma on i nie może mieć z tym wszystkim nic wspólnego.
Te słowa podziałały na ziemianina kojąco. Od razu przestał się irytować. Jestem w każdej chwili do panów dyspozycji. Proszę dysponować wszystkim co posiadam. Jeżeli się uniosłem — niech panowie wybaczą człowiekowi... — głos jego się załamał, — który... nie ma ani jednego przyjaciela. — dodał ochrypłym ze wzruszenia głosem.
Detektyw poczuł teraz dla niego wręcz sympatię.
— Pana, panie detektywie, o którym słyszałem jak wszyscy w Anglii, przepraszam szczególnie. Czy mógłbym prosić panów do siebie na obiad? I pana, panie sierżancie?
Policjant odmówił. Był na służbie.
— Ja przyjmuję to zaproszenie z cała chęcią, — rzekł detektyw. — I dziękuję panu. Po obiedzie