Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/9

Ta strona została przepisana.

„Płomień“. W ciągu trzech nocy z rzędu liny cumowe ktoś przecinał i statek wyszedł na wodę, narażając się na rozbicie. Dwukrotnie słyszała załoga z brzegu głos wołający „Do topieli z „Płomieniem“!
„Junak“. Kapitan Forth, gdy wracał na swój pokład, został zaatakowany w odległości mili od Rock - Head przez potężną bestię, która go porwała w pysk i wlokła po błocie. Gdy go wreszcie bestia wypuściła — Fort usłyszał wołanie: „Koniec Junaka!“ — Zaznaczam, że Forth był kompletnie pijany.
„Młodzik“. Cała załoga twierdzi, że każdy z jej ludzi słyszał potężne wołanie z brzegu: „Zginiecie! Wszyscy zginiecie!“
Sprawa, na „Rączym“ przedstawia się najgorzej. Jeffries, sternik, prowadził koło ostatniej no cy. Jeffries jest człowiekiem trzeźwym i spokojnym. Właśnie mijał skały Hounds, gdy coś nim rzuciło o pokład z taką siłą, że stracił na chwilę przytomność. Gdy się z trudem podniósł — ujrzał olbrzymiego psa, o pałających oczach, który w łapach trzymał koło sterowe i prowadził statek prosto na skały.
Jeffries jest człowiekiem odważnym i najmniej przesądnym ze wszystkich pańskich marynarzy. Skoczył bestii do gardła. Wilkołak ustąpił i wyskoczył przez burtę. Nie było wprawdzie od tego miejsca daleko do brzegu i pilot mógłby pognać za wilkiem, ale musiał całą uwagę skupić na sterze, bo statkowi groziło rozbicie. Ale po jakimś czasie usłyszał wołanie: „Zginiesz później, Jeffries“. Diabeł was wszystkich porwie!“
Na mojej „Gwieździe“ jeszcze się ta bestia nie pokazała, ale załoga jest już tak przerażana opowiadaniem ludzi z innych statków, że nie można na mój statek liczyć zupełnie.
Podgers nie wytrzymał. Uderzył pięścią w stół z taką siłą, że naczynia skoczyły, a fontanna sosów opryskała Dicksonowi twarz.
— Co to za niestworzone historie z tym waszym wilkiem! Komu pan tutaj będzie bajki opowiadał? Sprzysięgli się przeciwko mnie, nic więcej! Nie mam przyjaciół. Mam tylko wrogów.
Detektyw, który dotąd słuchał tego raportu w milczeniu, zwrócił się do kapitana:
— Czy sprawiłoby panu trudność zwerbowanie nowych ludzi na statki?
Wielka. Nie znalazłbym najpewniej w ogóle chętnych. Marynarze — to ludzie przesądni. Gdy jakiś zabobon ich się uczepi — nie ma siły, któraby im to wyperswadowała. Poza tym w żegludze śródlądowej i przybrzeżnej brak teraz ludzi.
— Ale mnie nie wolno stać teraz! Moje statki muszą pracować! Mam wielką partię marmuru najlepszej jakości, który muszę jaknajprędzej dostarczyć do Leith. Gdy się spóźnię będę musiał płacić olbrzymie odszkodowanie!
— Mógłby się pan zwrócić do pierwszego lepszego towarzystwa żeglugi, któreby panu ten transport załatwiło.
Kapitan uczynił ręką gest przeczenia,
— Nie zna pan kanału, panie detektywie. Tutaj trzeba znać każdy metr terenu. Kanał jest poza tym tak płytki, że tylko specjalnie przez Mr. Podgersa zbudowane statki mogą po nim pływać.
— Tak jest, — potwierdził Podgers. — Stracę olbrzymie pieniądze na tym strajku, czy jak to nazwać. Moi odbiorcy zwrócą się do konkurencji, która uczyni wszystko, aby już do mnie kupujący się nie zwrócił.
Podgers zwrócił się do Dicksona:
— Mam wrażenie, że ta sprawa zainteresuje pana.
W tej chwili do jadalni wpadł lokaj:
— Mr. Oakside pragnie z panem mówić. Ma bardzo ważną sprawę.
— Niech wejdzie. Czego ten znów chce ode mnie. Oakside jest kierownikiem hodowli.
Tęgi i barczysty człowiek w średnim wieku zjawił się w pokoju.
— Co to za pilna sprawa. Znowu jakieś nieszczęście?
— Już pan wie, sir? Tak jest... Nieszczęście prawdziwe.
— Nic nie wiem. Wymamrotaj pan nareszcie co się słało?
— Nasze reproduktory!...
— Co się stało z nimi?
— Nieszczęście! — powtórzył hodowca,
Podgers zwrócił się do Dicksona, mocno wzburzony:
— Szukałem tych czterech baranów po całym świecie. To najpiękniejsze okazy, jakie można było dostać. Zapłaciłem za nie wściekłe pieniądze.
— Ziemianin wrzasnął: — Co się z nimi stało, gadaj pan, Oakside!
— Piekło się w to wdało. To nie nasza wina.
— Powiesz pan nareszcie wyraźnie!
— Znaleziono je rozszarpane. Ani jeden nie uszedł. Wilk je rozszarpał.

Obława

Podgers zmobilizował wszystkich swych ludzi.
Gospodarze z sąsiedztwa, dzierżawcy, hodowcy owiec, robotnicy z kamieniołomów, pasterze, nawet niektórzy marynarze ze statków — kto żył wziął udział w wielkiej obławie. Zgłosili się również liczni ochotnicy z miasteczka. Nikomu nie odmówiono, nikogo nie odprawino z kwitkiem.
Jeszcze poprzedniego wieczoru Harry Dickson nadał depeszę do Londynu.
Tom Wills, uczeń słynnego detektywa, po nocy spędzonej w ekspresie szkockim i kilku godzinach jazdy autem zjawił się u boku swego mistrza niemal w chwili, gdy obława się zaczynała.
Nagonka szła przez las wzdłuż kanału. Podwójna liczba strzelców i wielka sfora psów, a śród nich dwaj ludzie z parą pięknych dogów, specjalnie tresowanych na wilki i dziki — cała ta armia ruszyła w las, aby skończyć wreszcie z ową bestią, nękającą okolicę, a specjalnie szkodzącą Podgersowi.
Był dzień pochmurny. Od morza dął ostry wiatr. Las był obfity. Bażanty podrywały się z głośnym łopotem skrzydeł i leciały ciężkim lotem, raz po raz uciekał z pod nóg kórlik lub zając. Niekiedy pies, nie mogąc powstrzymać swej żyłki myśliwskiej — rzucał się w ogień za spłoszoną sarną. Ale psy trzymane były krótko. Nie było to zwykłe polowanie.
Harry Dickson miał wyznaczone miejsce, w samym środku linii. Ale detektyw miejsce to ustąpił sierżantowi policji Hormandowi, a sam wybrał sobie stanowisko na prawym skrzydle, tuż przy kanale. Obok mistrza szedł Tom.