Strona:Harry Dickson -73- Skarb na dnie morza.pdf/6

Ta strona została przepisana.
Skarb na dnie morza
Zakłócona uczta

W dżdżysty wieczór listopadowy przy dymiącym piecu w knajpie Kacpra Sheffielda. siedziało kilku gości.
Sam karczmarz siedział bezczynnie za kontuarem. Co robić w takich psich czasach? Klienci jego czynili wiele hałasu, ale targować zbyt wiele nie dawali Może nie chcieli zakłócać spokoju gospodarza, a może nie mieli pieniędzy. Większość z nich to robotnicy, których zarobki były nie tylko skromne ale dorywcze. „Łysy Kacper“ otwierał im jednak kredyt.
Dlatego też bar jego był jednym z najbardziej uczęszczanych w tej dzielnicy. Ta zadymiona knajpa kryła wiele tajemnic, które interesowały funkcjonariuszów policji. Ale kiedy Kacper ukrywał kogoś w swych dwóch pokojach gościnnych, najsprytniejsi nawet nie umieli go znaleźć.
Tego wieczora panował wielki hałas przy stole. Jeden z drabów zapalił nędzną lampę naftową i napełnił wspólny kubek, który stał na środku stołu.
Deszcz dzwonił o szyby.
— Hej, Highley, czy naśladujesz „Łysego Kacpra?“ — zawołał jeden z gości do swego sąsiada, który siedział bez ruchu, jak gdyby drzemał.
— Daj mu spokój, — rzekł inny. — Wiesz przecież, że kiedy Highley ma taki wyraz twarzy, to nie śpi, lecz jest zamyślony!
— Tak, to prawda! — odparł ten, o którym mówiono Podniósł do ust dzbanek, jednym haustem opróżnił go i zawołał: — Hej, Kacprze, zbudź się, umieramy z pragnienia! Daj nam coś do picia, dzisiaj będą pieniądze!
Na magiczny dźwięk słowa „pieniądze“ gruby karczmarz z podziwu godną zręcznością podbiegł do stołu i znów napełnił dzbanek.
— Pij! — rzekł Highley.
„Łysy Kacper“ łyknął z dzbanka i podał go z kolei gościom. Highley milczał. Nie podobało się to pozostałym
— Mówże co, — zawołał karczmarz — wlewasz człowiekowi wódkę do ust, opowiadasz o pieniądzach, a potem siadasz z zamkniętą buzią, jak prezes głuchoniemych! A czy wiesz, ile wynosi do dnia dzisiejszego twój rachunek? Równo dziesięć franków
— Do licha! Toż to rekord oszukaństwa! — uniósł się Highley.
Wszyscy bawili się doskonale tą utarczka. Highley wreszcie skapitulował i przyznał, że Kacper pewnie ma rację
— A teraz do rzeczy. — rzekł jeden z towarzyszy. — Od kogo i kiedy będziesz miał pieniądze, Highley?
Zapytany rozejrzał się nieufnie wokoło i dał znak gospodarzowi. Ten zrozumiał i wyszedł do ciemnego korytarza, rzucając badawcze spojrzenia.
— W porządku. — rzekł wreszcie, wracając do stołu.
— Czy wszyscy znacie pięknego Guya? — zaczął Highley półgłosem.
— Też pytanie! — zawołał jeden z obecnych, zwany „Rudym“. — Kto nie znałby barona“? Ale co on ma wspólnego z pieniędzmi?
— Cierpliwości, „Rudy“, cierpliwości... A wiec wszyscy znacie „barona“. Przed dwoma laty był on moim wspólnikiem. Pracowaliśmy razem u Brummela, miałem z nim umowę. Rozumiecie chyba, co to znaczy? Otóż tamta sprawa dała nam tyle zysków, że mieliśmy z czego żyć przez sześć miesięcy. „Baron“ jest genialny! Pracuje w białych rękawiczkach!
Znów pociągnął potężny łyk z dzbanka i mówił dalej:
— Nasza umowa polega na tym, że każdy z nas ma obowiązek oddać drugiemu trzydzieści procent zysku. Niezła ugoda, co?
Highley odwrócił się na krześle i roześmiał się. Teraz dopiero inni zaczynali się domyślać.
— A podczas ostatnich kilku tygodni, od czasu swego wyjazdu, baron...
— ma pewną sprawę w rękach, słusznie! — potwierdzi Highley. — I to jaką sprawę! — Highley, — powiedział mi baron wyjeżdżając — jeżeli wrócę i jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to według naszej umowy, dostaniesz czterysta funtów! No i, drodzy przyjaciele, Guy załatwił pomyślnie pewną sprawę i dzisiaj właśnie powraca z Niemiec. Przyjeżdża za godzinę. A teraz, perło barmanów z Soho, daj nam najstarszego wina z Bordeaux! Ja płacę!
Zaczęła się szaleńcza pijatyka.
Tymczasem nadchodzili inni goście. „Łysy Kac-