Strona:Harry Dickson -73- Skarb na dnie morza.pdf/9

Ta strona została przepisana.

— Oczywiście, przyjacielu. — uśmiechnął się detektyw.
Podstęp udał się. Dickson wiedział teraz, że Guy uczestniczył w kradzieży i że walizka nie należała do niego, gdyż w przeciwnym razie wiedziałby, że kolii w niej nie było. Opryszek jednak spostrzegł, że powiedział za dużo i na dalsze pytania odpowiadał półsłówkami.
— Jeżeli nie chce mi pan powiedzieć reszty, nie pozostaje mi nic innego, jak zwrócić się do „menażera“, — rzekł wreszcie detektyw.
— Do licha! „Menażer“ też został ujęty? — zawołał Guy przerażony...
— Oczywiście i nawet już się przyznał. — rzekł Harry Dickson napozór obojętnie. — Wiem już więc, że właściwie on jest głównym winowajcą, a pan odegrał tylko rolę drugorzędną. Pytam więc pana, aby dowiedzieć się, czy on mówi prawdę.
— Powiedział prawdę! — zawołał „baron“. — Ja właściwie nie brałem bezpośredniego udziału w kradzieży. Jak „menażer“ to załatwił — jest dla mnie zagadką. Do mnie należało jedynie flirtować z fräulein Emmą, młodą pokojówką hrabiny i rozmawiać z nią wieczorem po przedstawieniu. Tylko tyle czyniłem, nic więcej. Jeżeli menażer mówił coś więcej, to kłamał. Nie mam pojęcia, w jaki sposób kradzież została dokonana. Walizka także nie należała do mnie; gdyby mi pan powiedział, że zawierała milion banknotów jednofuntowych, musiałbym panu uwierzyć.
— A czy nie znał pan przedtem „menażera“?
Baron nagle stał się nieufny.
— Niech pan zapyta „menażera“ — odparł.
I nie odpowiedział już na żadne pytanie detektywa.
Harry Dickson wyszedł z urzędu. Wiedział teraz, że perły były w posiadaniu „menażera“ i że walizka do niego należała. Służyła ona tylko do naprowadzenia Harry Dicksona na fałszywy ślad.
— Należy teraz znaleźć owego „menażera“. — pomyślał detektyw, idąc w stronę domu. O kilka kroków przed bramą zatrzymał się nagle.
Jakiś mężczyzna wyszedł właśnie z domu i szybkim krokiem skierował się do dorożki, stojącej w pewnym oddaleniu. Nosił on walizkę identyczną, jak ta, którą zabrano „baronowi“ i która powinna teraz znajdować się w salonie u Dicksona.
Czyżby Tom oddał ją? Harry Dickson szybko odrzucił te myśl, było to prawie niemożliwe.
— Ten człowiek spieszy się bardzo. — pomyślał detektyw, przyśpieszając także kroku, aby dojść do dorożki przed nieznajomym. Lecz ten zaledwie spostrzegł, że jest śledzony, rzucił się biegiem w stronę dorożki, wołając coś do woźnicy. Wóz ruszył.
Ścigany roześmiał się głośno. Odwrócił się i detektyw spostrzegł jego nienawistny wzrok. Twarz nie wydawała mu się obca, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie ją widział.
Niemal równocześnie dopadli do dorożki. Nieznajomy jednak zdołał uprzedzić detektywa, błyskawicznie wrzucił walizkę do dorożki, a sam wskoczył na kozioł. Ale już detektyw dogonił go i wyciągnął dłoń, aby uchwycić drzwiczki pojazdu.
Rozległ się strzał i kula gwizdnęła detektywowi koło ucha. Jednocześnie woźnica wymierzył detektywowi z całej siły cios batem.
Harry Dickson zachwiał się. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem i dorożka szybko ruszyła naprzód. Detektyw nie dał jednak za wygraną. Choć głowa bolała go, pobiegł co sił za dorożką. Minął go jakiś wolny pojazd. Szybko dał znak woźnicy, krzyknął mu kilka słów i zaczął się szalony pościg.
Ścigani mknęli szalonym pędem przez ulice, omijając główne arterie. Wreszcie w jakiejś ciasnej bocznej uliczce wóz zwolnił biegu. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Harry Dickson ujrzał, że dorożkarz zeskoczył ze swego miejsca i wbiegł do jakiegoś domu, podczas, gdy wóz jechał szybko dalej. Nie było ani chwili do stracenia.
— Jedź za tamtą dorożką! — rozkazał detektyw swemu woźnicy. — Jeżeli będziesz mógł mi powiedzieć, dokąd pojechała, dostaniesz dziesięć funtów. Jestem Harry Dickson z Bakerstreet.
Niemal jak akrobata, wyskoczył detektyw z dorożki i wbiegł do tego samego domu. Przenikliwym wzrokiem ogarnął jego fasadę i skonstatował, że dom wygląda na zupełnie niezamieszkały. Ujął rewolwer i otworzył drzwi. Znalazł się w ciemnym korytarzu. Drzwi do ogrodu były otwarte. W ścianie zauważył dwoje drzwi, lecz pokoje za nimi były zupełnie puste.
Naraz coś zwróciło jego uwagę. Pochylił się i spostrzegł, że było to kółeczko od klapy w podłodze. Wszystko w korytarzu pokryte było grubą warstwą kurzu, jedynie to kółeczko było lśniące. Zrozumiał, że tędy zbieg uciekał. Pociągnął kółko i podniósł klapę.
Zapalił swą latarkę elektryczną i zszedł po kamiennych schodach. Oglądał uważnie ściany piwnicy i dostrzegł wreszcie drzwiczki w ścianie. Otworzył je i ujrzał, że ściany następnej piwnicy są nawpół zwalone.
Musiał zaniechać pościgu. Wiedział, że takie podziemia tworzą nieraz najbardziej kapryśne labirynty i rzeczą niemożliwą jest znalezienie tam kogoś, kto będzie chciał się ukryć.
Doszedł do najbliższej stacji kolejki podziemnej i wrócił szybko do domu.
— Mam nadzieję, że Tomowi nic się nie stało, — mówił do siebie.
Po upływie dziesięciu minut stał przed swymi drzwiami.
— Zły znak. — pomyślał, gdy Mrs. Bonnet nie otworzyła mu na jego ostry dzwonek. Wyjął klucz i otworzył sobie drzwi. Poczuł słaby zapach siarki. Gdy otworzył drzwi od salonu, z ust jego wydarło się przekleństwo.
Tom leżał na ziemi, ręce i nogi miał związane. Twarz jego była sina, zimny pot perlił się na skroniach. W usta miał wciśnięty knebel.
Detektyw śpiesznie rozwiązał swego ucznia.
— Prędko, mistrzu! Tam... na szafie!... — wyjąkał Tom.
Harry Dickson drgnął.
— Ach, bandyci! Zapłacą mi za to! — syknął.
Na szafie leżał mały kwadratowy przedmiot; zwisał z niego knot, przesycony siarką, który palił się i spłonął już niemal całkowicie.
Detektyw odciął sznurek i zgasił go dokładnie w palcach, po czym powrócił do Toma i uwolnił go z więzów. Następnie wyszedł z pokoju, aby poszukać gospodyni, Mrs. Bonnet. Znalazł ją w kuchni również związaną, z zakneblowanymi ustami. Uwolnił ją z więzów i nakazał przygotować posiłek, gdyż za pół godziny musiał wyjść z domu.
— A teraz powiedz mi, Tomie, co się stało — rzekł.
— Nie mam wiele do powiedzenia, mistrzu, odparł Tom. — Zdawało mi się, że to nasza gospodyni wróciła, gdy nagle poczułem, że z tylu obejmu-