Strona:Harry Dickson -77- Tajemnica grobowca.pdf/11

Ta strona została przepisana.

Urozmaicenie zapewnił ma pomocnik szofera, który zameldował jakiegoś pana.
— Do pana jest ten jegomość, mr. James. Czeka pod bramą parku. Mówi, że ma pilny interes.
Zdziwiony tą wizytą lokaj wyszedł przed bramę. Czekał tam nań istotnie niemłody już gentleman, prezentujący się jak kolega po fachu lokaja Jamesa. Był starannie ogolony, uczesany gładko i trzymał się sztywno.
— Czy mam przyjemność z Mr. Jamesem Blow?... Moje nazwisko jest Ben Mill. Czy ma pan chwilę wolnego czasu?... Mam dla pana interes, który napewno pana zaciekawi.
— Czy mam czas, powiada pan?... Mam go za dużo, o wiele za dużo. Chodź pan do mojego pokoju, mister Mill. Pogadamy. Posłuchać można zawsze...
Znaleźli się w pokoju lokaja na górnym piętrze. Nieznajomy, którym nie byt nikt inny, jak Harry Dickson, uznał, że może tu mówić bez obawy, aby go ktoś podsłuchał.
— Mam do pana sprawę następującą: płacę dziesięć funtów, jeśli się pan zgodzi ustąpić mi swego miejsca tutaj, w tym domu na trzy — najwyżej cztery dni.
Lokaj Mateusza Sirrinsa zasępił się:
— A to propozycja nielada! A bo ja wiem coś pan za jeden? Przecież to bardzo podejrzanie wygląda... A poco panu taka zamiana?...
— Moje sprawy nie powinny pana wcale obchodzić, ale żeby miał pan czyste sumienie — powiem panu jedno: jestem z policji.
Tu detektyw pokazał lokajowi swój znaczek.
James Blow uniósł się z krzesła i zlekka pobladł.
— Mój pan ma coś na sumieniu?
— Nic poważnego, — uspokoił go detektyw. — Zwykła sprawa familijna. Ale dowiem się czego mi trzeba, gdy tutaj pobędę przez dni kilka. Rozumie mnie pan teraz?...
— Rozumieć, rozumiem. Ale jak to zrobić?... Przecież nie mogę wyjechać nagle i wpakować na moje miejsce pierwszego, lepszego, w dodatku człowieka, który się na naszym fachu wcale nie zna...
— Niech się pan o to nie troszczy. Oto są doskonałe świadectwa na nazwisko Ben Milla. Lokajem już nieraz byłem w swej karierze wywiadowcy. Mogę pana zapewnić, że znam się na tej pracy. Napisze pan, że panu ojciec zachorował, czy coś w tym rodzaju. Ale musi się pan wynosić odrazu. W tej chwili.
— Stracę miejsce, — niepokoił się lokaj Blow.
— I tak je pan straci prędzej czy później... Czy nie widzi pan, że tu się wszystko kończy? A za te dziesięć funtów będzie pan mógł szukać inne. I znajdzie pan pracę napewno. Dobrych lokai zawsze poszukują. Więc, jakże — zgoda?
— Zgoda. Dyktuj pan list. Już piszę.
Z dziesięciu funtami w kieszeni i z walizką w ręku James zniknął. Odziany w wygalowany frak — Harry Dickson czyli Ben Mill — zajął dorywczo jego miejsce.
Około południa Mateusz Sirrins zadzwonił.
Harry Dickson wszedł z listem na tacy:
— Od lokaja Jamesa, sir.
Podczas, gdy młody człowiek czytał list — detektyw przyglądał mu się bacznie. Wprawne oko doświadczonego znawcy ludzi wykryło odrazu tajemnice Sirirnsa. Zgasłe, mocno podkrążone oczy. ziemista cera i wyraz kompletnej apatii oraz wyczerpania, świadczyły wymownie, że był on w szponach strasznego nałogu: był morfinistą!
Rychło przekonał się detektyw, że Sirrins utrzymuje byłego lekarza i siebie wzamian za morfinę, której mu tamten dostarczał.
Zastępstwo, o którym pisał w swym liście lokaj James, przyjął młody człowiek z lekkim sercem. Kazał sobie przedstawić świadectwa i dłużej się nad tą sprawą nie zastanawiał.
Jeszcze tego samego dnia — dokonawszy dokładnych oględzin w pokoju doktora znalazł detektyw podłużny skrawek brązowego materiału.
Jak zwykle, gdy odnajdywał poważne ogniwo w łańcuchu poszlak — Harry Dickson świsnął przez zęby.
Potem schował ów skrawek do portfelu z wielką pieczołowitością.
Dr. Gensbury wiedział o tragedii, którą przeżywała lady Ewelina. I to ustalił Harry Dickson z rozmowy doktora i Mateusza...

Nowe listy

Pokojówka Barry, niewyspana po prawie całej nocy, spędzonej na wyczekiwaniu w „Rajskim Jabłku“ o godzinie dziewiątej weszła, jak codzień do pokoju swej pani.
Lady Ewelina była niezdrowa. Barry przyglądała się jej badawczym wzrokiem. Ani chybi, tylko ten list wczorajszy był powodem tej nagłej niedyspozycji.
Lady Ewelina, unikając spojrzenia pokojówki, zwolniła ją:
— Źle się dziś czuję, nie wstanę. Mam łamanie w kościach już od wczoraj, — rzekła.
Zaledwie za Barry zamknęły się drzwi, a młoda kobieta narzuciła na siebie peniuar i siadała do biureczka.
— Nie potrafię już dłużej tak cierpieć — rzekła do siebie. — Dam mu tymczasem tyle, ile mam.
Skreśliła kilka słów, włożyła sto funtów i zakończyła list słowami: „Za kilka dni prześlę więcej“. Potem lady Ewelina zadzwoniła trzykrotnie. Był to dzwonek na Dicka, chłopca stajennego.
Dick, wyrostek o bardzo miłym wyglądzie, stanął po chwili w drzwiach sypialni.
— Dicku, — rzekła lady, — czy potrafisz dochować tajemnicy?... Czy potrafisz milczeć?
— Jak grób, mylady.
— Dobrze. Zaniesiesz ten list na pocztę. Ale żeby się nikt o niczym nie dowiedział. Nikt, ani Barry, ani lord, ani nikt?...
Chłopiec schował list do kieszeni i rzekł z powagą:
— Dam się pokrajać w kawały, a nikomu nic nie powiem.
— Ufam ci. Masz tutaj dla siebie na kino na niedzielę.
Lady odetchnęła.
— Kosztem tych stu funtów zapewnię sobie trochę spokoju, — rzekła do siebie, gdy za stajennym zamknęły się drzwi.

Harry Dickson popołudniu tego dnia pomagał właśnie zdjąć palto panu doktorowi Gensbury.
— Czy Mr. Sirrins jest?
— Tak jest, sir. Pan jest w palarni. Czy mam podać herbatę?
— Nie. Nie będę pił.