Strona:Harry Dickson -77- Tajemnica grobowca.pdf/14

Ta strona została przepisana.

bez zwłoki, Fred, — zwrócił się detektyw do swego pomocnika, — daj temu panu lekki swing w podbródek, zobaczymy, czy śpi, czy tylko udaje.
Fred ze szczerą radością wypełnił to życzenie.
Jankes znokautowany padł pod stół.
— Człowiek ma skłonności do ataków, — rzekł ryży doradca wyścigowy, a w istocie Harry Dickson. — Trzeba go będzie ocucić.
— Co to za lekarstwo? — zainteresowała się Gilda. — A może to dobre dla koni wyścigowych?...
Poczęła się głośno śmiać ze swego dowcipu...
— To jest lekarstwo, dzięki któremu człowiek odrazu trzeźwieje. Ja sam biorę te pastylki. I jemu dam te same.
Dickson łyknął faktycznie, ale jednak inne kuleczki, po czym zadał śpiącemu kilka właściwych w usta.
— Tak, teraz możemy sobie pić dalej, — rzekł Dickson, siadając za stolikiem. Do Freda zaś rzekł szeptem: — Gdy gwizdnę — wyskoczysz oknem, inni tu zostaną. Pojemy! — krzyknął, wznosząc kieliszek.
Po kilku chwilach Dickson błyskawicznym ruchem przyłożył rękę do ust i gwizdnął.
W jednej chwili pięciu rosłych policjantów wpadło do spelunki. Fred wyskoczył przez okno.
— Ręce do góry! — rozległa się komenda detektywa. — Brać ich wszystkich!
Ludzie byli tak zaskoczeni tym nagłym pojawieniem się policji, że nie stawiali najmniejszego oporu. Charlie leżał na podłodze bez ruchu.
— Wstawaj! — krzyknął doń jeden z policjantów.
— Niech go pan zostawi, — rzekł detektyw. — Tym śpiochem już ja sam się zajmę.
— A możeby go tak obudzić przedtym?
— Nie. Zawieziemy go w tym stanie, w jakim jest. Zresztą nie obudzi się tak łatwo.
— Nie żyje?
— Śpi tylko. Dałem mu coś na sen, bo, biedaczysko nie ma spokojnego sumienia i przez to źle sypiał po nocach.
Policjant roześmiał się głośno.
— Pędzę po taksówkę, — rzekł.
Dwaj policjanci pomogli Dicksonowi wynieść więźnia do wozu. Charlie spał doprawdy jak zabity.

Podstęp

Charlie, właściwie Karol Lamb obudził się nazajutrz rano w pokoju, którego dotąd nigdy w życiu nie oglądał.
Pokój był wygodny, ale — rzecz dziwna — nie było w nim ani jednego okna. Światła dostarczała żarówka elektryczna, zawieszona u wysokiego pułapu.
Charlie przetarł oczy, wyprostował się i czynił nadludzkie wysiłki, aby zebrać myśli i aby sobie przypomnieć co się z nim działo w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin
Knajpa „Pod Holenderskim Tulipanem“ — ten szczegół przypominał sobie Lamb stosunkowo łatwo i szybko. Szampan... I to pamiętał. Wreszcie — policja.
Jest zatem w jakimś areszcie...
— Zwolnią mnie szybko, — rzekł sam do siebie — Nie potrafią mi niczego udowodnić...
W tej chwili dały się słyszeć kroki. Lomb czym prędzej położył się na postaniu. Udawał, że śpi. Uważał, że w ten sposób można się czasami dowiedzie rzeczy wcale ciekawych.
W drzwiach stanął Harry Dickson:
— Drogi mr. Lamb! Po co te komedie. Przecież widziałem przed chwilą, jak pan przecierał swe piękne oczy...
— To pan przez mury widzi?...
Charlie był bardzo pewien siebie, prawie zuchwały.
— A tak, drogi panie. Widzę przez ściany, zwłaszcza przez ściany tej celi, w której kilka specjalnych otworów przewidział architekt naumyślnie, abym mógł takich gości jak pan obserwować bez trudności.
— To ja jestem w pańskim domu, mr. Dickson?
— Nareszcie się poznaliśmy. Tak jest. I będzie pan mógł wyjść z niego w każdej chwili. Trzeba mi tylko powiedzieć co to za sprawę knujecie razem z doktorem.
— Ani mi się śni... Nic nie wiem...
— No to sobie pan tutaj posiedzi. Za brak wygód bardzo przepraszam. Ale mój dom to nie pensjonat.

Gilda, po nocy spędzonej w komisariacie, została nazajutrz rano zwolniona.
— Dam ja temu zdrajcy Dicksonowi! — pieniła się. — Dostanie się jeszcze w moje ręce!
Gdy nie znalazła Lamba w domu — wiedziała co o tym sądzić.
— Dickson odwiózł go do siebie. Na pewno więzi go w swoim domu... — Znów zdjął ją wściekły gniew na detektywa.
— Już ja go nauczę!... — zaciskała pięści.
Pobiegła do Freda. Wiedział, że Dickson ma do niego zaufanie. Fred spoglądał na nią nieraz zakochanymi oczami. Wierzyła, że pozyska go dla siebie.
— Charlie jest u Dicksona, czy wiesz o tym?
Przystąpiła z nim od razu do rzeczy. Była tak pewna siebie, że jej Frad nie odmówi, iż nie uważała, aby warto było tracić czas na, jej zdaniem, zupełnie zbyteczne wstępy.
— Nie wiem, — odparł młody chłopak. — Skąd mam o tym wiedzieć?
— Stąd, że ciebie jednego Dickson wyratował, że widać z nim trzymasz.
— Nie trzymam z nim, Gildo. Ale powiedz, co mogę dla ciebie zrobić? Co będę mógł — zrobię.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, jak mogła najpiękniej.
— Chodzi o to, że to nie jest prośba, ale właściwie interes. Lamb ma dużo pieniędzy. Kto go wydostanie od Dicksona — temu dobrze zapłaci.
— A jak to zrobić?... Czy masz jakiś plan?
— Postaraj się wydostać Dicksona z domu. Ja i moi przyjaciele zrobimy już resztę.
— Któż to są ci przyjaciele?
— Gensbury przede wszystkim...
Fred nie dał Gildzie skończyć. Schwycił ją pod ramię i wyprowadził ze swego pokoiku:
— Idź do doktora, żmijo jedna! — krzyknął. — I więcej mi się na oczy nie pokazuj. Gensbury cię przysyła! Myślisz, że jak się do mnie uśmiechniesz to wszystko zrobię, żebyś ze mnie potem szydziła!
Gilda, klnąc półgłosem, wyszła na ulicę.
Traf chciał że po kilku minutach spotkała Gensbury’ego. Nie było zresztą o to spotkacie tak trudno, bowiem w tej właśnie dzielnicy mieszkał rów-