Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/113

Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

Po kilku krokach zatrzymał się znowu.
— Muszę odpocząć trochę, — rzekł, — nie mogę iść dalej.
Jakaś furtka znajdowała się w sztachetach a poza temi sztachetami wznosił się nawprost stos nawozu jak to się często widzi w sadach. Dmący wiatr, odrywał słomę, jaką stos nawozu był okryty i przerzucał ją aż na ulicę, tuż przy furcie.
— Tutaj usiądę, — rzekł Witalis.
— Powiedziałeś pan, że jeżeli usiądziemy, to możemy zmarznąć na śmierć.
Nie odpowiadając mi, dał znak, abym pozbierał słomę przy furtce i usiadł, a raczej upadł na to posłanie ze słomy. Zęby mu szczękały i drżał na całem ciele.
— Nazbieraj jeszcze więcej słomy, — rzekł mi, — stos nawozu chroni nas tu przed wiatrem.
Tak, chronił nas przed wiatrem, lecz nie przed mrozem.
Nazbierałem tyle słomy, co tylko mogłem, i usiadłem przy Witalisie.
— Przytul się do mnie, — rzekł, — a Kapiego połóż przy sobie, aby cię rozgrzał swem ciepłem.
Witalis był człowiekiem doświadczonym, który wiedział, że zimno w tych okolicznościach, w jakich się znajdowaliśmy, mogło być dla nas śmiertelnem.
Wystawiając się na takie niebezpieczeństwo, musiał być zupełnie z sił wyczerpanym.
Czyż zdawał sobie sprawę ze swego stanu? Nigdy nie miałem się o tem dowiedzieć. Ale w chwili, gdy nakrywszy się słomą, przytuliłem się do niego, poczułem, że pochylił się nademną i ucałował mnie w twarz. Było to po raz drugi i, niestety, po raz ostatni.
Lekkie zimno przeszkadza zasnąć ludziom, którzy drżą, kładąc się do łóżka; wielkie zimno, trwające długo, ścina krew w żyłach i odbiera przytomność tym, których pochwyci na wolnem powietrzu. Tak było też z nami.