Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/117

Ta strona została uwierzytelniona.
—   111   —

Ale nie ciepła, lecz przedewszystkiem pożywienia potrzebowałem w tej chwili. Nie zrobiło mi się lepiej w grzejącym blasku ognia, a zapach zupy, brząkanie łyżek o talerze i mlaskanie jedzących powiększyły jeszcze moją słabość.
Gdybym był śmiał, byłbym poprosił o talerz zupy! Ale Witalis nie nauczył mnie wyciągać ręki i przyroda nie stworzyła mnie żebrakiem. Umarłbym raczej z głodu, niż miałbym powiedzieć: „Jestem głodny!“ Dlaczego? Nie wiem, lecz nigdy nie domagałem się od nikogo tego, czego nie mógłbym oddać.
Mała dzieweczka o dziwnem wejrzeniu, która nic nie mówiła, a którą ojciec jej nazywał Lizą, siedziała nawprost mnie, lecz zamiast jeść, przyglądała mi się uporczywie, nie spuszczając, ani nie odwracając spojrzenia. Nagle wstała od stołu i biorąc swój talerz, napełniony zupą, przyniosła mi go i postawiła na kolanach.
Nie mogłem już dobyć głosu z osłabienia, lecz ręką uczyniłem gest dziękczynny.
— Przyjm to od Lizy, mój chłopcze, — rzekł jej ojciec, — bo co ona daje, to daje ze szczerego serca, a jeżeli będziesz miał ochotę, to możesz dostać potem jeszcze drugi talerz zupy.
Czy miałem ochotę? W kilku sekundach pochłonąłem zupę, a gdy odkładałem łyżkę, Liza, która stała przedemną, spojrzała na mnie bystro i wydała okrzyk zadowolenia. Potem biorąc mój talerz, podstawiła go swemu ojcu, aby go znów napełnił i przyniosła mi go ze słodkim, zachęcającym uśmiechem.
Tak, jak za pierwszym razem, zupa znikła z talerza w jednej chwili.
Dzieci, które z uśmiechem na ustach mi się z początku przyglądały, teraz śmiały się do rozpuku.
— Masz dobry spust, mój chłopcze, — rzekł ogrodnik.
Czułem, że się rumienię aż do włosów; ale po chwili postanowiłem powiedzieć raczej prawdę, niż dopuścić,