Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/123

Ta strona została uwierzytelniona.
—   117   —

z Żantili, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć nocleg w kamieniołomie, posłyszałem naraz drapanie do drzwi wychodzących na ogród, a równocześnie żałosne poszczekiwanie.
— To Kapi, — rzekłem, wstając żywo.
Ale Liza uprzedziła mnie. — Podbiegła do drzwi i otworzyła je.
Biedny Kapi jednym skokiem był przy mnie, a gdy go chwyciłem w ramiona, począł mi lizać twarz, poszczekując radośnie. Drżał na całem ciele.
— A Kapi? — zapytałem.
Zrozumiano moje pytanie.
— Kapi pozostanie z tobą.
Pies jakby zrozumiał, o czem mówiono, zeskoczył na ziemię i kładąc łapkę na sercu, ukłonił się.
To pobudziło dzieci do wielkiego śmiechu, a przedewszystkiem Lizę. — Aby zrobić im jeszcze większą przyjemność, chciałem, by Kapi odegrał im jaką sztuczkę ze swego repertuaru, ale nie chciał mnie słuchać i w skoczywszy mi na kolana, zaczął mnie znów obejmować łapkami, a potem zeskoczywszy, ciągnął mnie ku drzwiom za rękaw.
— On chce, bym z nim wyszedł.
— Aby cię zaprowadzić do twego mistrza.
— Policjanci, którzy zabrali zwłoki Witalisa powiedzieli, że muszą mnie wypytać i że przyjdą po mnie w ciągu dnia, kiedy się już rozgrzeję i obudzę. Czekać na ich przybycie było mi za długo. Chciałem wiedzieć coś pewnego o Witalisie. Może nie umarł, jak przypuszczano. Toć i ja także nie umarłem. Mógł powrócić do życia tak, jak i ja.
Widząc mój niepokój i odgadując przyczynę tegoż ojciec zaprowadził mnie do biura komisarza, gdzie zadawano mi jedno pytanie po drugiem, ale nie chciałem wpierw odpowiedzieć, aż dowiedziałem się, że Witalis nie żyje. Wtedy opowiedziałem wszystko, co wiedziałem. Ale komisarz chciał dowiedzieć się jeszcze więcej