— Ach, biedny stary, umarł, — zawołał.
— Znałeś go pan?
— Doskonale.
— A więc powiedz pan wszystko, co pan wiesz o nim.
— To rzecz bardzo prosta. Jego nazwisko nie było Witalis, lecz Karlo Balzani i przed mniej więcej czterdziestu laty był najsławniejszym śpiewakiem w całych Włoszech. Śpiewał on wszędzie: w Neapolu, w Rzymie, w Wenecji, we Florencji, w Londynie i w Paryżu. Ale pewnego dnia utracił głos, a nie mogąc pozostać królem artystów, nie chciał umniejszyć swej sławy występami w małych teatrzykach. Porzucił zatem nazwisko Karla Balzani i przybrał miano Witalisa, ukrywając się przed wszystkimi, którzy go znali za czasów jego wielkości. Ale trzeba było żyć! Próbował różnych zawodów, w których mu się nie wiodło i tak staczał się ze stopnia na stopień coraz niżej, aż stał się wodzicielem tresowanych psów. Ale w swej nędzy zachował jeszcze swą dumę i byłby umarł ze wstydu, gdyby ktokolwiek się dowiedział, że świetny Karlo Balzani został biednym Witalisem.
W ten sposób wyjaśnioną została tajemnica, która mnie tak bardzo zaciekawiła.
— Biedny Karlo Balzani, biedny Witalis!
Nazajutrz miano pochować mego mistrza i mój ojciec przybrany obiecał mi, że zaprowadzi mnie na pogrzeb.
Ale nazajutrz nie mogłem wstać, bo dostałem w nocy silnej gorączki. Zdawało mi się, że mam ogień w piersiach i że jestem tak chory, jak Żoliś po nocy spędzonej na drzewie, w śniegu.