— Tak, lecz to była nieprawda.
— Ach! nieprawda, nieprawda!
Postąpił kilka kroków ku mnie i podniósł swój kij, jakby do uderzenia.
Bezwiednie cofałem się. Cóż uczyniłem? Jakąż była moja wina? Dla czego tak mnie witał w chwili, gdy chciałem go uściskać?
Nie miałem czasu rozważać tych różnorodnych myśli, jakie kłębiły się w moim strwożonym umyśle.
— Widzę, że chcieliście obchodzić tłusty wtorek, — rzekł. — To dobrze, gdyż mam rzetelny głód. Co masz na wieczerzę?
— Zarabiałam pączki.
— Pączkami się nie najem, bo zrobiłem dziś dziesięć mil drogi na piechotkę.
— Nie mam nic innego. Nie oczekiwaliśmy ciebie.
Rozejrzał się naokół. Spojrzał w stronę, gdzie nad kotliną wisiała dawniej zawsze słonina na haku, lecz nie było tam już jej oddawna. Z haka zwieszał się tylko pęczek czosnku i cebuli.
— Otóż cebula, — rzekł, strącając kilka cebulek końcem swego kija. Odstaw ciasto, a ugotuj nam zupę z cebulą zasmażoną w maśle.
Matka Barberin nic nie odrzekła, lecz uczyniła to, czego żądał jej mąż, który tymczasem rozsiadł się na ławce, w rogu przy kotlinie.
Nie śmiałem ruszyć się z miejsca. — Wsparty o stół, przypatrywałem się.
Matka Barberin postawiła garnek na ogień.
— Z tem ździebełkiem masła chcesz zupę ugotować, — rzekł ojciec i chwytając miseczkę, na której było rozpuszczone masło, wlał wszystko w garnek.
Nie było już zatem masła; nie będzie więc można upiec chruścików i pączków.
Kiedyindziej byłoby mnie to wielce zmartwiło, ale w tej chwili nie myślałem ani o chruścikach, ani o pącz-
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/15
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —