Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/31

Ta strona została uwierzytelniona.
—   25   —

— Otóż są, — odparł Barberin, wskazując modrą chustę związaną na czterech rogach.
Witalis rozwiązał chustę, w której znajdowały się dwie moje koszulki i para płóciennych spodzienek.
— Dalej, Remi, — rzekł Witalis, — weź węzełek z twemi rzeczami i idź naprzód, przed Kapim.
Wyciągnąłem ku niemu błagalnie dłonie, a potem do Barberina, ale obaj odwrócili się do mnie plecami. Poczułem, że Witalis chwyta mnie za rękę.
Trzeba było iść.
Ach! drogi domku! Zdawało mi się, przestępując próg jego, że pozostawiam w nim kawałek mego własnego serca.
Rozglądałem się naokół, lecz moje oczy, zaćmione łzami, nie dostrzegły nikogo, kto mógłby mi przyjść z pomocą. Nikogo nie było przy domu, nikogo na drodze.
Począłem wołać: Mamo, mamusiu!
Nikt mi nie odpowiedział i wołanie me ucichło, stłumione łkaniem.
Witalis wiódł mnie za rękę.
— Szczęśliwej podróży, — zawołał Barberin, wchodząc do domu. — Niestety, nie było już ratunku.
— Dalej, Remi, chodź, dziecko, — mówił Witalis i ujął mnie za ramię.
Począłem iść obok niego. Szczęściem nie szedł on prędko, lecz stosował umyślnie swe kroki do moich.
Droga, którą szliśmy, wznosiła się pod górę. Na każdym zakręcie spostrzegałem domek matki Barberin, który coraz więcej malał i malał. Tyle razy przebiegałem tę drogę i wiedziałem, że na ostatnim zakręcie raz jeszcze ujrzę domek, w którym dotąd szczęśliwie żyłem, a potem zniknie on mi już z przed oczu. Przybyliśmy wreszcie na wierzchołek góry.
— Pozwól mi pan odpocząć cokolwiek, — rzekłem.
— Chętnie, mój chłopcze.