Po raz pierwszy puścił mą rękę, lecz w tej samej chwili spojrzał na Kapiego i dał mu znak, który tenże zrozumiał.
Jak pies pasterski, strzegący stada, opuścił Kapi czoło pochodu i stanął za mną.
Zrozumiałem, że Kapi miał być moim stróżem i, że, gdybym próbował uciekać, rzuciłby się na mnie.
Usiadłem na murawie, a Kapi tuż obok mnie.
Raz jeszcze spojrzałem na dół, szukając oczyma, zalanemi łzami, domu matki Barberin.
Łatwo dojrzałem go wśród zieleni drzew. Wąska smuga dymu dobywała się z komina i wznosiła się w górę, płynąc aż ku nam.
Na podwórku ostatnia kura, jaką mieliśmy, biegała tu i tam, lecz zdala wydawała mi się mniejszą, niż gołąbek. — W ogródku dojrzałem gruszę o krzywo wygiętym pniu, który od tak dawna usiłowałem przerobić na konia.
Wszystko było na swem miejscu — i moje taczki i pług, zrobiony z pogiętych gałęzi i budka, w której hodowałem króliki i mój ogródek, mój drogi ogródek.
Któż będzie przyglądał się moim biednym, kwitnącym kwiatkom? Któż przyrządzi moje bulwy? Może niegodziwy Barberin.
Jeszcze parę kroków, a to wszystko zniknie mi na zawsze z przed oczu.
Nagle na drodze, prowadzącej ze wsi do domu, spostrzegłem zdala biały czepiec. Na chwilę zakryły go drzewa przed mym wzrokiem, potem znów się ukazał, jak motyl wiosenny, na tle zieleni.
Są chwile w życiu, w których sercem widzi się lepiej zdala, niż najbystrzejszemi oczyma. — Poznałem matkę Barberin; to była ona, czułem to. To był jej czepiec, jej niebieska spódnica.
Szła wielkiemi krokami; snać spiesząc się bardzo do domu.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/32
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —