sina, nieznana, nieskończona rozciągała się przed memi oczyma, z których łzy ciągle spływały.
Witalis, chociaż kupił mnie za czterdzieści franków, nie był żadnym ludożercą, ani też złym człowiekiem. Niebawem przekonałem się o tem. Szliśmy mniej więcej kwadrans, gdy naraz puścił me ramię. Zstępowaliśmy właśnie z góry.
— Teraz, — rzekł, — idź powoli obok mnie; lecz nie zapominaj o tem, że gdybyś próbował uciekać, to Kapi i Zerbino zaraz by cię dogoniły, a te pieski mają zęby bardzo ostre.
Uciekać! — Czułem, że było to niemożliwem.
Westchnąłem.
— Pojmuję twój żal, — mówił dalej Witalis, — jeśli chcesz, to możesz płakać tyle, ile ci się podoba. Nie będę się o to gniewał na ciebie, tylko wiedz, że nie chcę twej krzywdy. Cóżby się bowiem z tobą stało, gdybym cię nie wziął ze sobą? Oddanoby cię prawdopodobnie do domu podrzutków. Ludzie, którzy cię wychowywali, nie są twymi rodzicami. Matka twoja przybrana, jak powiadasz, była dobrą dla ciebie; kochasz ją i rozpaczasz, że ją musisz opuścić. To prawda, lecz zastanów się, że przeciw woli swego męża nie byłaby ona mogła zatrzymać cię w domu.
Bezwarunkowo były to słowa rozumne, ale krzyk serca, ból rozłąki zagłuszał te słowa.
Nie ujrzę już nigdy tej, która mnie wychowała, która mnie pieściła i którą kochałem, — mojej matki.
Na tę myśl tchu mi zabrakło w piersiach.
Szedłem jednak obok Witalisa, powtarzając sobie w myślach to, co on mi powiedział.
Ten wysoki starzec o siwej brodzie nie był tak srogim, jakim mi się z początku wydawał i nie będzie dla mnie bez miłosierdzia.