Długo szliśmy w bezbrzeżnej pustce. — Po raz pierwszy w życiu odbyłem bez przerwy tak daleką drogę.
Mistrz mój szedł spiesznie, krokiem równym, miarowym, niosąc Żolisia to na ramieniu, to w torbie, a psy biegły naokół niego. Od czasu do czasu Witalis rzucił im jakie przyjazne słowo po francusku, lub też w jakimś innym, nieznanym mi języku.
Ani Witalis, ani psy nie okazywały żadnego znużenia. Ale ja ledwie już powłóczyłem nogami. Znużenie fizyczne połączone z moralnem przygnębieniem, wyczerpało zupełnie me siły. Nie śmiałem jednak prosić mistrza, aby się zatrzymał.
— To twoje drewniaki tak ci chodzenie utrudniają, — rzekł Witalis do mnie, — w mieście kupię ci buciki.
Te słowa dodały mi odwagi.
Oddawna najgorętszem mojem życzeniem było posiadać buciki. Syn burmistrza i syn oberżysty mieli buciki, w których stąpali lekko po flisach, gdy w niedzielę do kościoła na mszę przyszli, podczas gdy chłopi w swoich drewniakach kroczyli ciężko i hałaśliwie.
— Czy daleko jeszcze do miasta? — zapytałem.
— To pytanie płynie ci z głębi serca, — rzekł Witalis, śmiejąc się. Więc tak chętnie chciałbyś mieć buciki, chłopcze? Obiecuję ci, że dostaniesz takowe i to podbijane gwoździami. Prócz tego kupię ci jeszcze ubranko aksamitne i kapelusz. To chyba osuszy twoje łzy i doda ci sił do odbycia dalszej drogi.
Buciki podbijane gwoździami! Byłem olśniony i zapomniałem o mojem zmartwieniu.
Buciki, ubranko aksamitne, kapelusz!
O gdyby mnie tak ubranego matka Barberin widziała, jakżeż by się ucieszyła, jak dumną byłaby ze mnie!
Tymczasem na pogodne dotychczas niebo poczęły z wolna wypływać ciemne chmury. Wkrótce zaczął padać deszcz drobny, ale nieustanny.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/35
Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —