dzo zabawnym, gdyż mistrz mój wybuchł nanowo śmiechem, który trwał długo.
Mój mistrz widział króla i rozmawiał z nim.
Kim zatem był on w dniach młodości?
I w jaki sposób został tym, kim był teraz na starość?
Były to sprawy, które doprawdy mogły zaprzątać żywo moją rozbudzoną, dziecięcą wyobraźnię, ciekawą cudownych przygód.
Z miasta Pó[1] pozostało mi miłe wspomnienie; — w tem mieście nigdy prawie wiatr nie wieje; a ponieważ w Pó zatrzymaliśmy się przez zimę, przepędzając dnie całe na ulicach, placach publicznych i promenadach, każdy łatwo pojmie, jak mile odczułem tę klimatyczną zaletę miasta. — Nie z tego jednak powodu pozostaliśmy tak długo w jednej miejscowości, wbrew naszemu zwyczajowi, lecz dla znacznych dochodów, jakie tam mieliśmy.
Podczas całej zimy publiczność, składająca się przeważnie z dzieci, darzyła nas uznaniem i nie sprzykrzył się jej bynajmniej nasz repertuar. — Były to w znacznej części dzieci angielskie: duże chłopaki z różowemi policzkami i ładne, małe dzieweczki o wielkich łagodnych oczach prawie tak pięknych, jak oczy Psinki.
Ale gdy wiosna nadeszła i ciepłe dni nastały, publiczność coraz mniej licznie uczęszczała na nasze przedstawienia, po których przychodziły często dzieci, by uściskać łapkę Żolisia i Kapiego na pożegnanie, gdyż już nazajutrz miały wyjechać.
Niebawem i nam trzeba było pomyśleć o opuszczeniu miasta.
Pewnego poranka ruszyliśmy w drogę i niezadługo znikły nam wieże miejskie z oczu.
Rozpoczęliśmy znów nasze życie wędrowne.
- ↑ Pisze się właściwie Pau.