Dnie, tygodnie całe upływały, a my szliśmy wciąż prosto przed siebie, przechodząc doliny i wzgórza. Po prawej stronie na tle widnokręgu widniały niebieskawe szczyty Pirenejów, jak olbrzymy do chmur sięgające.
Pewnego wieczoru przybyliśmy do wielkiego miasta, położonego nad brzegiem rzeki, przerzynającej żyzną dolinę. Domy, zbudowane z czerwonych cegieł, były po największej części brzydkie. Ulice były brukowane małemi, spiczastemi kamyczkami, które raniły stopy podróżnych, znużonych daleką, może dziesięciomilową wędrówką.
Mój mistrz objaśnił mnie, że jesteśmy w Tuluzie i że tu długo pozostaniemy.
Nazajutrz było naszem najpierwszem staraniem tak, jak zazwyczaj, wyszukanie miejsc odpowiednich do naszych przedstawień.
Miejsc takich znaleźliśmy moc, bo Tuluza obfituje w miejsca spacerowe, zwłaszcza w części miasta przylegającej do parku. Był tam piękny, ocieniony wielkiemi drzewami trawnik, do którego wiodło kilka alei. W jednej z tych alei rozpostarliśmy się i już nasze pierwsze przedstawienia cieszyły się wielkim udziałem publiczności.
Na nieszczęście policjant, który miał pilnować porządku w tej alei, z niechęcią na nas spoglądał. Może nie lubił psów, może przeszkadzaliśmy mu w wykonywaniu jego służby, a może miał jaki inny do tego powód, dość, że starał się nakłonić nas do opuszczenia naszego miejsca.
W razach, w których mój mistrz nie chciał dać się unieść gniewowi, lub kiedy brała go chęć, by zakpić sobie z ludzi, co mu się często zdarzało, — wtedy miał zwyczaj wpadania w przesadę w swej grzeczności włoskiej. Słuchając wtedy jego sposobów wyrażania się, można było mniemać, że przemawia on do osób wysoko postawionych.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/50
Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —