Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/60

Ta strona została uwierzytelniona.
—   54   —

Ale choć grałem, jak najlepiej, a Zerbino i Psinka pokazywały co umieją, nikt nawet nie spojrzał w naszą stronę.
To mogło wprost doprowadzić do rozpaczy.
Ale ja nie rozpaczałem i grałem jeszcze donośniej tak, że myślałem, iż struny mej harfy popękają. Ale napróżno. Wtedy rozkazałem Zerbinowi i Psince, by się położyły i zanuciłem moją piosenkę z takiem przejęciem, jak nigdy dotychczas. Rozpocząłem drugą zwrotkę, gdy jakiś człowiek przybrany w kaftan i w kapelusz pilśniowy zbliżył się ku nam.
— Nareszcie!
Śpiewałem z jeszcze większem przejęciem.
— Hola! co robisz tu, łobuzie, — zawołał ów człowiek.
Przerwałem, zdziwiony jego odezwaniem się i stałem z buzią otwartą w czasie, gdy on się do mnie zbliżał.
— Odpowiesz mi, czy nie? — odezwał się raz jeszcze.
— Jak pan słyszy, śpiewam.
— A czy masz pozwolenie do śpiewania na placu naszej gminy?
— Nie, panie.
— A więc wynoś się natychmiast, bo jak nie, to wytoczę skargę przeciw tobie.
Nie czekałem, aż ów człowiek drugi raz ten rozkaz mi powtórzy, lecz obróciłem się na pięcie i ruszyłem w drogę.
W pięć minut potem opuściłem już tę gminę, tak mało gościnną, lecz tak pilnie strzeżoną.
Pieski moje szły za mną z pospuszczanemi łebkami i ze smutnemi minkami, odgadując zapewne, że wydarzyła nam się niemiła przygoda.
Gdy już dostatecznie się oddaliliśmy, by nie potrzebować obawiać się brutalnego nadejścia stróża bezpieczeństwa, uczyniłem znak ręką i natychmiast wszystkie trzy pieski stanęły naokół mnie. Kapi pośrodku, nieruchomy, z oczyma utkwionemi w moich.