Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/61

Ta strona została uwierzytelniona.
—   55   —

— Nie mamy pozwolenia na granie, mówiłem, więc wyrzucają nas.
— A więc? — pytał się Kapi poruszeniem łebka.
— A więc musimy nocować przy świetle gwiazd i to bez wieczerzy.
Na wzmiankę o wieczerzy pieski wydały głuchy pomruk.
Pokazałem im moje trzy grosze.
— Wiedzcie, że to jest wszystko, co nam pozostaje; jeżeli wydamy te pieniądze dziś wieczorem, nie będziemy mieli nic jutro na śniadanie. Dziś jedliśmy już raz; należy nam pamiętać o jutrze.
I włożyłem moje trzy grosze do kieszeni.
Kapi i Psinka spuściły łebki z poddaniem się swemu losowi, ale Zerbino, który niezawsze okazywał silny charakter i który ponadto był łakomym, pomrukiwał ustawicznie.
Dzień był pogodny, gorący, więc nocowanie o takiej porze pod gołem niebem nie było zbyt przykrem. Trzeba się było jednak tak urządzić, by nie napotkać wilków, które mogły znajdować się gdzie w okolicy, albo, co dla nas jeszcze niebezpieczniejszem było, nie spotkać się ze stróżami bezpieczeństwa publicznego, których obawiałem się więcej niż dzikich zwierząt.
Nie pozostawało mi nic innego, jak iść prosto przed siebie bielejącą w przestrzeni drogą tak długo, aż nie napotkam jakiego schronienia. — Tak też uczyniliśmy.
Trzeba się było wreszcie zatrzymać na nocleg w lesie na wyciętej polance, w środku której wznosiły się głazy granitowe.
W wydrążeniu jednego z tych olbrzymich głazów, dokąd wiatry naniosły stos zeschniętego igliwia i liści, znaleźliśmy schronienie i legowisko.
Lepiej nie mogliśmy natrafić; mieliśmy łoże, aby się na niem wyciągnąć i dach, który nas ochraniał. Brakło nam tylko chleba na wieczerzę, ale nie chciałem