urządzoną była weranda, ocieniona pnącemi się roślinami. Na tej werandzie ujrzałem dwie osoby: kobietę młodą jeszcze, wyglądającą po pańsku, ale jakby czegoś zasmuconą, w postawie stojącej i chłopca w moim mniej więcej wieku, leżącego na wznak.
To dziecko musiało niezawodnie zawołać mi brawo.
Ochłonąwszy ze zdziwienia, zdjąłem kapelusz, dziękując ukłonem za oklask.
— Czy grasz tak dla swej przyjemności? — zapytała mnie dama, zatrącając cudzoziemskim akcentem.
— Aby zająć mych komedjantów i także... aby się rozerwać cokolwiek.
Dziecko uczyniło jakiś znak. Dama pochyliła się ku niemu.
— Chciałbyś nam zagrać jeszcze? — zapytała, podnosząc głowę.
Czy chciałem grać? I to grać dla publiczności, która mi tak w samą porę przybywała? — Nie kazałem się prosić.
Wziąłem znów harfę do ręki i począłem grać walczyka. Natychmiast Kapi objął dwiema łapkami Psinkę i obracał się z nią w kółko do taktu. Potem Żoliś zatańczył solo. I tak przeszliśmy nasz cały repertuar.
Nie czuliśmy zmęczenia. Moi komedianci zrozumieli niezawodnie, że czeka ich obiad po trudach i nie oszczędzali się tak samo, jak i ja się nie oszczędzałem.
Nagle w czasie przedstawienia ujrzałem, jak Zerbino wysunął się z za krzaka i gdy jego towarzysze przesuwali się koło niego, zuchwale ustawił się w śród nich, obejmując bez wszystkiego swą rolę.
Grając i dozorując mych komediantów, spoglądałem zarazem od czasu do czasu na młodego chłopca, który, rzecz dziwna, choć zdawał się znajdować wielką przyjemność w naszych ćwiczeniach, nie poruszał się wcale. Leżał wyciągnięty, w zupełnej nieruchomości całego ciała, tylko rączkami nam przyklaskiwał.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/66
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —