i przybiegły do mnie radośnie, domagając się zwykłej porannej pieszczoty.
Marynarz, którego wczoraj widziałem u steru, wstał już i uprzątał pomost. Przerzucił mi znów aż do lądu deskę, po której wraz z moją trupą przeszedłem na łąkę.
Bawiliśmy się bieganiem, skakaniem przez rowy i wskrabywaniem się na drzewa. Czas upływał nam prędko. Gdy powróciliśmy, konie były już zaprzężone do statku.
Wsiadłem prędko na statek. W kilka minut potem zluźniono linę, która przytrzymywała go na brzegu. Marynarz zajął miejsce przy sterze, woźnica dosiadł konia, piasek zaskrzypiał pod kołami statku, — byliśmy w drodze.
Jakaż to przyjemność podróżować statkiem! Konie ciągnęły statek, który sunął tak lekko po wodnej przestrzeni, żeśmy nie odczuwali jego poruszeń. — Oba zadrzewione wybrzeża szybko się przed nami przesuwały. Ciszę mącił tylko plusk fal, uderzających o boki statku i dźwięk dzwonków, które konie miały zawieszone na szyjach.
Sunęliśmy.
Pochylony nad brzegiem statku, przyglądałem się topolom, które korzeniami tkwiąc w ziemi, okrytej świeżą murawą, wybujały dumnie w górę.
Pogrążony byłem w przyglądaniu się im, gdy naraz posłyszałem, że ktoś za mną wymawia me imię.
Odwróciłem się żywo. — Był to Artur, którego przyniesiono na desce. — Matka jego była przy nim.
— Czy spało ci się lepiej, niż na polu? — zapytał mnie Artur.
Przybliżyłem się i odpowiedziałem w uprzejmych słowach.
— A pieski? — zapytał.
Przywołałem je, a także i Żolisia. — Przybiegły, oddając pokłon powitalny, a Żoliś stroił pocieszne miny,
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/74
Ta strona została uwierzytelniona.
— 68 —
