Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/88

Ta strona została uwierzytelniona.
—   82   —

się z ławki usypanej z ziemi i kilku wielkich kamieni, na których można było usiąść. Największe jednak znaczenie w okolicznościach, w jakich się znajdowaliśmy, miało dla nas to, że w kącie znajdował się rodzaj kominka z cegieł, na którym można było ogień naniecić.
W takim domku, jak ten, nie było trudno o drzewo na podpał; ze ścian i z dachu wyciągło się cokolwiek chrustu i gałęzi tak jednak, aby nie uszkodzić chroniącego nas przed śnieżycą domku.
Wnet jasny płomień ognia zabłysnął, trzaskając radośnie na naszym kominku.
Nasz mistrz był przezornym i doświadczonym. Rano, zanim jeszcze wstałem, zaopatrzył się w żywność na drogę, to jest w bochen chleba i w kawałek sera. Chwila nie była odpowiednią po temu, by stawiać wybredne żądania; to też z uczuciem żywego zadowolenia spoglądaliśmy na bochen. Niestety wydzielone nam kawałki nie były zbyt wielkiemi. Uczułem się zawiedzionym w mojem oczekiwaniu. Zamiast całego bochenka metr rozdzielił tylko połowę pomiędzy nas.
— Nie znam drogi, — mówił, odpowiadając na me pytające spojrzenia — i nie wiem, czy napotkamy po drodze oberżę, w której moglibyśmy sobie kupić co do jedzenia. Nie znam także tego lasu.
Ten skromny i skąpy posiłek wzmocnił nas jednak. Mieliśmy schronienie, w którem płomień ognia nas mile ogrzewał i w którem mogliśmy przeczekać, aż śnieg przestanie padać.
Pieski wykorzystały ten przymuszony wypoczynek i położywszy się w bliskości ognia, zasnęły smacznie.
Przyszło mi na myśl, by tak uczynić, jak one. Wstałem dodnia, a przyjemniej było podróżować w krainie snów, może na „Łabędziu“ niż patrzeć na zawieję śnieżną.
Nie wiem, jak długo spałem; lecz gdy się obudziłem, śnieg przestał już padać. Wyjrzałem na dwór; —