przed wejściem do naszego szałasu utworzyła się zaspa śnieżna, sięgająca mi poza kolana.
Gdym stał tak w wejściu, olśniony widokiem, jaki rozciągał się przed memi oczyma, posłyszałem, że mój mistrz na mnie woła.
— Czy masz ochotę iść dalej w drogę?
— Nie, nie mam, lecz uczynię, co pan zechce.
— A więc jestem tego zdania, by tu pozostać, gdzie przynajmniej mamy schronienie i ogień.
Pomyślałem, że mamy tylko bardzo mało chleba, ale myśl moją zachowałem dla siebie.
Trzeba było przyciągnąć pasek w naszym szałasie, otóż wszystko.
Śnieg począł znów padać, i padał ciągle, bezustannie, tworząc zwolna puszysty kobierzec, wznoszący się od ziemi aż do wysokości młodych krzewów, tylko czubki gałęzi sterczały jeszcze ze śnieżnej powodzi, która miała je też niebawem pochłonąć.
Nadeszła noc, a śnieg nie przestawał padać.
Z ciemnego nieba sypały się istne tumany śniegu na lśniącą białą ziemię.
— Śpij, — rzekł do mnie Witalis, — obudzę cię, gdy sam z kolei będę chciał zasnąć, gdyż choć w tem schronisku nie potrzebujemy obawiać się ani zwierząt, ani ludzi, to jednak jeden z nas czuwać musi, by podsycać ogień, gdyż zimno może stać się dokuczliwem, gdy śnieg przestanie padać.
Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać i zasnąłem.
Gdy mój mistrz mnie obudził, była już późna noc; przynajmniej tak mi się wydawało. Śnieg już nie padał, a nasz ogień wciąż płonął.
— Teraz kolej na ciebie, — rzekł Witalis, — od czasu do czasu dołóż na kominek drzewa, którego dosyć już dla ciebie przyszykowałem.
Widząc, że się na dobre rozbudziłem i zabieram się do stróżowania, wyciągnął się przed ogniem, poło-
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 83 —