Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/93

Ta strona została uwierzytelniona.
—   87   —

Szukaliśmy na ziemi śladów Żolisia; lecz Kapi wzniósł łebek w górę, poszczekując radośnie. Było to oznaką, że trzeba szukać w powietrzu, a nie na ziemi.
W istocie spostrzegliśmy, że śnieg, który okrywał nasz szałas, był porozrzucanym aż do wysokości wielkiej gałęzi dębowej, zwieszającej się ponad naszym dachem.
Patrząc w górę, dostrzegliśmy u wierzchołka dębu małą ciemną postać, skuloną wśród gałęzi.
Był to Żoliś, który przestraszony skomleniem piesków i wyciem wilków, wysunął się wtedy, kiedy wyszliśmy, na dach naszego szałasu, a stamtąd na dąb, gdzie czując się bezpiecznym, siedział skulony, nie odpowiadając na nasze wołania.
Biedne, małe stworzonko, tak wrażliwe na zimno, musiało być całkiem przemarznięte.
Mój mistrz wołał łagodnie na Żolisia, który się jednak wcale nie poruszył, jak gdyby już nie żył.
Przez przeciąg kilku minut Witalis powtarzał swe nawoływania, lecz Żoliś wciąż nie dawał znaku życia.
Należało mi naprawić moje niedbalstwo nocne.
— Jeżeli pan sobie życzy, wejdę na drzewo po niego.
— Skręcisz sobie jeszcze kark.
— Tu niema niebezpieczeństwa.
Już od dziecięcych lat umiałem skrabać się po drzewach i nabyłem w tem znacznej wprawy.
Wskrabując się, odzywałem się łagodnie do Żolisia, który nie poruszał się wcale, lecz przyglądał mi się swemi jarzącemi oczkami.
Już dochodziłem do niego i wyciągnąłem rękę, by go pochwycić, gdy naraz jednym susem skoczył na inną gałąź.
Skrabałem się za nim po tej gałęzi, ale ludzie, a nawet uliczniki nie dorównują małpkom w sztuce skrabania się po drzewach.
Prawdopodobnie nie byłbym go też wcale pochwycił, gdyby nie pokrywający gałęzie drzewa śnieg, który