mu moczył łapki i go ziębił. Wkrótce Żoliś uczuł się znużonym. Zeskakując z jednej gałęzi na drugą coraz niżej, skoczył wreszcie jednym susem na ramiona Witalisa i ukrył się pod jego kamizelkę.
Odnaleźć Żolisia znaczyło to wiele, lecz teraz trzeba go było rozgrzać.
Wróciliśmy do szałasu i Witalis ogrzewał mu łapki przed ogniem tak, jak się to robi z małemi dziećmi, ja zaś ogrzałem jego derkę, w którą go potem zawinęliśmy
Lecz to jeszcze nie wystarczało. Przydałoby się jeszcze wygrzane łóżko, a nadewszystko taki ciepły napój na rozgrzewkę, lecz nie mieliśmy nic z tego, szczęśliwi, że mamy choć ogień.
Zasiedliśmy teraz obaj przed kominkiem, patrząc w milczeniu na płonący ogień.
— Biedny Zerbino, biedna Psinka, biedni przyjaciele!
To były jedyne słowa, jakie nam się mimowoli z ust wyrywały i myśli nasze zapełniały.
Stworzonka te były naszemi towarzyszami w doli i niedoli, a dla mnie w dniach smutku i samotności były prócz tego przyjaciółmi i jakby mojemi dziećmi.
Nie mogłem się uniewinnić. Gdybym był czuwał, jak to było moją powinnością, gdybym nie był zasnął, pieski nie byłyby wyszły z szałasu, do którego nie byłyby się przybliżyły wilki, odstraszone blaskiem płonącego ognia.
Byłbym chciał, aby Witalis krzyczał na mnie, aby mnie bił.
Ale on nic nie mówił, nie spojrzał nawet na mnie. Siedział z głową opuszczoną ponad ogniskiem. Niezawodnie rozmyślał, co teraz bez psów poczniemy.
— Trzeba nam dojść do jakiej wsi, — rzekł Witalis, wstając, — bo tu zemrze nam Żoliś. Chodźmy.