Zdawało mi się, że Żoliś bardziej potrzebował ciepła, niż ja, gdyż nie było mi wcale zimno.
— Czy jest ci już gorąco? — zapytał mnie Witalis po pewnym czasie.
— Duszę się wprost z gorąca.
— Tego też właśnie potrzeba, — rzekł, — kładąc Żolisia w moje łóżko i polecając mi, abym go trzymał przyciśniętego do siebie.
Biedne, małe stworzonko, które było tak opornem, gdy chciano z nim zrobić coś, co mu się nie podobało, obecnie obojętnem było na wszystko.
Mój mistrz poszedł do kuchni, skąd wrócił wkrótce, niosąc szklankę grzanego wina z cukrem.
Chciał dać do wypicia kilka łyżeczek tego napoju Żolisiowi, ale ten nie mógł nawet rozewrzeć swych ząbków.
Swemi lśniącemi oczkami patrzał na nas smutno, jakby z niemą prośbą, aby go nie dręczyć.
Widocznem było, że biedny Żoliś był chorym i to bardzo chorym, skoro nie chciał nawet pić słodzonego wina, które tak bardzo lubił.
— Wypij ty wino, — rzekł do mnie Witalis — i pozostań w łóżku, ja pójdę po doktora.
Mistrz mój nigdy nie mówił mi o swojem położeniu materjalnem i tylko przypadkiem dowiedziałem się, że musiał sprzedać swój zegarek, aby mi kupić kożuszek; ale w obecnych ciężkich warunkach, jakie przechodziliśmy, uczynił wyjątek pod tym względem.
Pewnego ranka powracając ze śniadania w czasie, gdy ja byłem przy Żolisiu, którego nie można było samego zostawić, Witalis powiedział mi, że oberżysta zażądał zapłaty za to, cośmy mu byli winni. Po uiszczeniu zapłaty pozostawało mistrzowi tylko piętnaście groszy.
Metr mój nie widział przed sobą innego sposobu wyjścia jak dać przedstawienie jeszcze tego samego wieczoru.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/96
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —