Chociaż Witalis był moim nauczycielem śpiewu, nie słyszałem go jednak nigdy dotychczas tak śpiewającego, jak tego wieczoru.
Wybrał dwie, ogólnie znane piosenki, których ja jeszcze wtenczas nie znałem.
Po odśpiewaniu pierwszej pieśni, Kapi rozpoczął znów swą kwestę i ze zdziwieniem spostrzegłem, że pewna piękna dama nic nie wrzuciła do skarbonki.
Gdy mistrz mój zakończył drugą arię, uczyniła mi znak ręką, abym się do niej przybliżył.
— Chciałabym pomówić z twoim mistrzem, — rzekła do mnie.
— Czego ta dama chce odemnie? — zapytał Witalis.
— Rozmówić się z panem.
— Nie mam jej nic do powiedzenia.
— Ona nie dała nic Kapiemu, może chce mu teraz co dać.
— A więc to Kapi powinien do niej iść, a nie ja, — rzekł metr.
Poszedł jednak, zabierając ze sobą Kapiego.
Szedłem za nimi.
Tymczasem służący, niosący latarkę i okrycie, stanął przy damie i dziecku, które miała ze sobą.
Witalis podszedł do niej i ukłonił się sztywno.
— Przebacz pan, żem go wzywała, — rzekła do niego dama, — ale chciałam panu powinszować.
Witalis skłonił się, nie odpowiadając ni słowa.
— Jestem sama muzykantką, — mówiła dalej dama, — więc tak wielki talent, jaki pan posiadasz, musiał na mnie wywrzeć wrażenie.
Wielki talent u mego mistrza, u Witalisa, śpiewaka ulicznego, wodziciela zwierząt? — Stałem zdumiony.
— Nie może być mowy o talencie u takiego starego poczciwca, jak ja, — rzekł Witalis.
— Niech pan nie sądzi, że mną powoduje pusta ciekawość, — mówiła dama.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/98
Ta strona została uwierzytelniona.
— 92 —