Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/011

Ta strona została uwierzytelniona.

py jakby szli na bal, a toż zaraz będzie przeprawa, ino patrzyć jak wóz nadjedzie.
— A jak nie sam?... może kilka wozów jechać razem.
— Jak dwa to damy rady, a jak więcej to klapa. Pyza świeci niepotrzebnie, wolejby było ciemno, a to i jasno i zimno, żre aż do kości.
Cygan otulił się w burkę i zamilkł.
Z głębi lasu zajęczał puszczyk.
...Pójdź!... pójdź!... p-ó-ó-ó..j..dź...
Felek przeżegnał się z lękiem.
...Na mnie bestja huka — pomyślał ze z grozą w młodzieńczem sercu. Zwiesił głowę ponuro, żal jakiś zdławił go za gardło. Przypomniał sobie rodzinną wioskę, starego ojca i matkę, i młodsze rodzeństwo pozostałe w chacie. Łzy zapiekły w oczach Felka, straszny smutek ścisnął mu duszę. Zamknął oczy i zdawało mu się że widzi ich wszystkich jak na jawie. W świetlicy, pali się lampka, matka przędzie na kołowrotku, ojciec robi postronki, a siostra czyta z pobożnej książki różne ciekawe rzeczy. Dzieci mniejsze już śpią w komorze, świerszcz ćwirka w ścianie, i dobrze w chałupie, cicho i spokojnie.
Rodzice może modlą się za niego, za Felka bandytę. Już trzeci kwartał jak przystał do szajki bandyckiej, dostał rewolwer i majchra, co go nosi w cholewie i już jest towarzyszem