Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

— Psiakrew! Kulą mu zapchać gardło, będzie milczał — krzyknął Bąk.
A główny ich dowódca — Silny — zaciskał tylko rewolwer w garści, i strasznemi oczyma, patrząc na Felka, syczał przez zęby, jak żgnięty wąż.
— Milcz... milcz... psia wiaro!...
Na szosie zadudniało, daleko, jakby przytłumiony grzmot. Bandyci zerwali się na równe nogi. Felek zzieleniał, ale razem z nimi gwałtownie powstał z ziemi. Puszczyk wołał przeraźliwie.
— Pójdź... pójdź... kuwit!... kuwit!...
Bandyci skupili się w ciasną gromadę. Silny dawał rozkazy krótko, urywanie, oczy mu świeciły jak u wilka.
— Baczność! za chwilę tu będzie, dudni na pół wiorsty... jeśli to on, wypaść odrazu z gotowemi strzałami.
— A jak to kto inny? — spytał Bąk.
— Zobaczy się, może także napadniem... teraz cicho, ni pary z gęby!
— „Dzieciątka“ trza pilnować — szepnął Makar i grubą swą dłoń położył na ustach zdrętwiałego Felka.
— Będzie znowu Boga wolał — zaśmiał się Bąk.
Felek gniewnie odtrącił rękę towarzysza, złość go porwała, cisnął przez zęby.