Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

— Puść, psia krew, nie tykaj mnie łapą!
— Widzisz go, jak sobie poczyna! — śmiał się Makar, ale Silny rzekł cicho lecz dobitnie.
— Milczeć tam!
Zaległa złowroga cisza. Gałęzie leszczyny szumiały z lekka, poruszane nocnym wiatrem, hukał puszczyk, a na szosie zbliżał się turkot kół i klekotanie wozu co raz hałaśliwsze. Do uszu bandytów doszło raźne prychanie koni.
— Zdrów! zdrów! będziecie zdrowi, ino goli — szepnął Bąk.
— Może i udławi się który jak będzie zanadto piał, — dodał Makar. Kula przy samym łbie mniej robi hałasu niż wrzask.
— Cicho ci-i...cho! baczność!
Wóz turkotał już blizko. Spłoszona sowa zerwała się nad głowami bandytów i kwiląc żałośnie połopotała do drugiego lasu.
Silny zgrzytnął zębami, i zaklął.
— Ścierwo ptaszysko!
Poczem wychylił trochę głowę i patrząc na szosę, zawołał.
— Jeden wóz tylko, ale ludzi sporo, będzie z ośmiu.
— Głupstwo! będzie ich mniej, rzekł Bąk.
— Tęgo gadają, aż echo niesie.
— Zara przycichną.
Makar trącił Felka w bok.
— Śpisz ty, co?...