Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

wiórkę i zawołał ochryple: „Bywaj zdrów... bywaj zdrów...
Dzieci i Grzegorz radośnie patrzyli na ptaki, a gospodyni rzekła.
— Zmyślny szelma, jak to gada.
Kos zachęcony głosem towarzysza, rozgwizdał się aż w uszach wierciło. Izba zawrzała życiem, śmiech dzieci dzwonił srebrzyście. Od proga pomrukiwał wilk najeżając kudłatą szerść, lis wyskoczył z pod tapczana, strzygł uszami, machał kitą, ale był wesoły. Nie drażniły go krzyki ptaków, uważał już ich za swych braci. Szpak wołał zawzięcie „Na zdrowie... panowie... brrr ha!... zima zła!...“
Dzieci klaskały w rączki, a gospodyni aż się za boki trzymała ze śmiechu. Stary poprawiał ogień w piecu, jego zwiędła, żółta twarz, wyrażała ciche zadowolenie. Od czasu do czasu mówił przewlekle, rozbitym głosem, jakby śpiewając.
— Ot... ot... ot!... miło człowiekowi w zacisznej izbie, jakby za życia już w niebie był. I te ot zwierzaki człowieka radują.
Pokiwał głową żałośnie i znowu prawił do siebie.
— Ot... ot... ot... na „Czornej reczce“ gorzej było, w Sewastopolskiej wojnie, Boże odpuść! Kule, harmaty, hej!... hej!...