Coś ci się złego w boru stało — mamrotał do siebie.
Wyszedł przed chatę i zaczął zwoływać sarny. Kilka znajomych podskoczyło w lansadach do starego, za sarnami sunął poważnie kozioł. Grzegorz głaskał smukłe główki samiczek, całował czarne mordki i pytał troskliwie.
— Ot... ot... ot... cóż to?... czego zmykacie, na opiekę do mnie przyszli co?.... kozu... kozu... kozu! — wołał na samca — chodź durny nie strachaj się.
Nagle Józek trącił dziadka w bok.
— Dziadusiu słuchajto, coś ci huka po boru.
— Może tato trąbi?...
— Ee nie! ja trąbkę znam, posłuchajta.
Stary wyciągnął głowę, uszy ogarnął dłonią i słuchał.
— Przewidziało ci się!
Sarny lizały go po rękach, kozioł za kożuch łapał wargami. Ciepłe słupy pary buchały z nozdrzy zwierząt, które wiankiem otoczyły starego.
— O! o! dziadziusiu! słyszyta?... — krzyknął Józek.
— Głuchy, tępy odgłos przebił powietrze, potem drugi i trzeci. Zwierzęta nie słyszały już nic czując się bezpieczne przy swym opiekunie. Mniejsze dzieci wylazły na próg z kawałkami chleba wołając na sarny.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.