Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

Na drodze zaczął się ruch. Z pól wracali kosiarze rozprawiając głośno o jutrzejszym zbiorze siana. Dzieci pędziły stada owiec pokrzykując wesoło na widok dymów nad strzechami, co im zapowiadało dobrze zapracowaną wieczerzę. Po drodze wałęsały się kozy, z leśnych wypasów powracały stada krów z rykiem i kołataniem drewnianych grzechotek. Pełno wrzawy i wiejskiego ruchu. A młyn turkotał bez przerwy, spieniona woda ze śluz grzmiała kotłując się, aż most dygotał.
W ulicy pełno śmiechów i nawoływań. Czasem któryś z chłopaków, przechodząc, rzucał Fedotce żartobliwe zaczepki. Ona nie zwracała na to uwagi. Nie słuchała również cichej mowy stojącego za nią parobka.
Oparty na kamieniu, brząkając kosą przemawiał do dziewczyny łagodnie. Fedotka milczała.
— Słysz no hołubko! — mówił chłop tęsknym głosem — czemuż ja tobi nie miły, jaż bohaty, mnie bat’ko da gruntu ile zachoczę i chatę da i krów da, ty będziesz gospodynią, bohatyrką... ja budu dla ciebie dobry, byty ne budu, krasne chustki będę kupował, sokoliku ty mój, czarnobrewo moja!
Dziewczyna milczała uparcie.
— Ja znowu z wódką przyszlę — choczesz? hołubko moja.
Fedotka wzruszyła ramionami.