Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

go rozszarpać. Smuga światła padająca na środek izby z okna sąsiedniej chaty wydała się Fedotce łuną ognistą. Kiedyś u wędrownego obrażnika widziała bohomaz przedstawiający koniec świata, zrobił on na niej wielkie wrażenie. Były tam stugłowe smoki rozrywające ludzi, ohydne żmije z ludzkiemi głowami, trąby powietrzne i deszcz ognia palący wsie i miasta. Nad tem wszystkiem unosił się z jednej strony Bóg, siwy starzec z długą brodą i światłem dokoła głowy, z drugiej okropny dyabeł z rogami i ogonem. Czarny duch ze skrzydłami trąbił z pokrzywionej błyszczącej rury, a ludzie jedni uśmiechnięci szli do Boga, drudzy pogruchotani przez smoki wlekli się do szatana który ich strącał w przepaść ognistą. Fedotka zapamiętała każdy szczegół, teraz jej się zdawało że tak samo jest na wojnie, i że biedny Daniłko narażony być musi na takie strachy i niebezpieczeństwa.
A rzeka huczała nie dając zasnąć rozegzaltowanej chłopskiej dziewczynie, z głową pełną marzeń o ukochanym.
Nareszcie Fedotka nie wytrzymała, nagła myśl błysnęła w jej podnieconym mózgu. Zrywając się na tapczanie, szepnęła do siebie.
— Pijdu do Josiela, popytajuś, on bywający po świecie, on pewno znaje, on meni skaże prawdu.