Duża izba słabo oświetlona, przesiąknięta była dymem i swędem machorki. Chłopi skupieni w gromadki albo pojedynczo rozprawiali gwarnie, kurząc lulki i spluwając przez zęby daleko od siebie. Młodsi borykali się z sobą wywołując głośne śmiechy. Największy tłum stał przy wadze na środku izby gdzie leżały stosy worków. Josiel, dzierżawca młyna, wysoki, chudy żyd z pokudłaną brodą, kłócił się z chłopami którzy mu zarzucali dokładność wagi.
Gdy Fedotka weszła, kilka głów odwróciło się do niej, a Josiel zawołał.
— Nu! ty po mąkę?... a czemu twój bat’ko nie przyszedł, wszyscy już mąkę zabierają.
Dziewczyna podeszła bliżej i pochylając głowę rzekła nieśmiało.
— Ja nie po mąkę, panie Josiel, ja do was z jenteresem.... ja choczu was prosyty.
— Nu! jakiż to interes, gadaj — zapytał żyd.
Dziewczyna zawahała się.
— Może nie tutki panie Josiel, może w waszej stancji — rzekła z prośbą w głosie.
— Co to za taki interes, co aż potrzebuje sekret, kto ciebie tu przysłał?.. ha!
— Ja sama przyszła od siebie.
Żyd kiwnął g!ową.
— No to chody, nie mam czasu, ale chody — rzekł do niej, idąc do bocznych drzwi.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/061
Ta strona została uwierzytelniona.