Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie hospodaru, ani trońcie Fedotki, wara do niej, wara! choć wy bat’ko ale nie śmiejcie byty, ne dozwolu na to, ni jak ne dozwolu.
Chłop zwrócił się do niego zdumiony.
— A tobi szczo?.. i jej dam i tobi dam za to, że napadajesz, baczyw jakij!
— Chatu spalu a nie dam byty! — huknął Maksym.
Rozbudzili się wszyscy w izbie, matka piszcząc złaziła z pieca, nie rozumiała co się stało. Młodsze dzieci zeskakiwały z tapczanów z płaczem i wyrzekaniem. W chacie powstał sądny dzień.
— Ja wam skażu panie hospodaru — wołał Maksym — czego Fedotka chodyła do młyna. Nie do chłopciw, ona nie takaja, ona była u Jasiela, ja ją baczył. Ona chodyła pytat’sia czy wojna jest, bo ja jej tak howorył, ona boitsia o Daniłka, taj tuży za nim jak za jakim światym. Ja ją w furtce napadł jak złodziej, wże bilsz ne budu, jej Bohu! podrapała jak złe i sobakoj szczuła. Ale nie bijcie, bo jak troniecie choć raz — to chatu spalu, do turmy pijdu a spalu jak w Boha wiru. Ja do niej zawtra swaty pryszlu, a teper ostawajteś zdorowym.
Ruszył do drzwi, ale w progu znowu stanął i patrząc na Fedotkę, rzekł smutnie.
— Śpij zdorowo i nie proklinaj mene, żeby ty mnie czornobrewo lubiła. Hej, Boże miły!