Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

Wzięła grabie i wolno odeszła w stronę łąki. Tylko zamiast wesela, miała ból nieznośny w piersi, dławiło ją w krtani tak silnie, że łzy napłynęły do oczu.

Lecz się przemogła, nie chcąc żartów i kpin towarzyszek. Podniosła hardo głowę i zaczęła śpiewać, ale śpiew podobniejszym był do szlochania.

„Oj zazulu, zazuleńku, ty meni kazała“.

Nie mogła dokończyć, usiadła pod wielkim dębem przy drodze i rozpłakała się na głos. Długo płakała zakryta żółtą chusteczką, a gdy jej łzy obeschły, podparła głowę na rękach i patrząc na błyszczącą zdaleka rzekę, na chaty ginące w sadach i błękitny szmat nieba, uspokajała się zwolna. Otucha wstąpiła do jej duszy. Siedziała parę godzin. Słońce doszło do południa i grzało coraz mocniej. Ptaki umilkły z upału. Powietrze było parne. Z za boru szedł głuchy, złowrogi pomruk burzy. Drzewa stały ciche, nie drżąc gałązkami, ćwierkały koniki polne, czasem w zbożu zakwiliła przepiórka lub w wiśniowych sadach gwizdnęła wilga. Słońce sypało powodzie żaru, piekło, smaliło wszystkiemi promieniami. Nie takie złote jak rankiem, zbladło, cały ogień i blask zsyłając na ziemię, jakby chcąc ją spalić na węgiel.