wała kilkadziesiąt kopic siana, zachodziły poważne obawy o most, nawet o młyn, bo wezbrana rzeka pędziła z łoskotem rwąc wszystko co się dało. W Ruczycach od pioruna spaliła się chata i stodoła, w Rudni piorun zabił konia, więc było o czem radzić i wyrzekać. Teraz ucichło. Księżyc wyjrzał z za chmur rozświecając wzburzoną rzekę, i drogi pokryte strumieniami wody. U Damiana nic się złego nie stało, tylko burza połamała gałęzie wiśniowego sadu i zdarła parę snopków ze strzechy, sterczących tak, jakby chata wznosiła ramiona do nieba, błagając o ratunek i miłosierdzie. Gniazdo bocianie spadło ze stodoły, stary Damian poczytywał to za złą wróżbę, tembardziej że z poblizkiego lasu odzywał się złowrogi, przykry puszczyk wołający jakby z pod ziemi.
Starzy chłopi spluwając przeklinali ptaka, bo jego ponury głos przerażał ich. Ale młodzi zapomnieli już co się działo przed paru godzinami. Ich zajmuje co innego. Oto Daniłko, który „taki“ powrócił z wojska i „taki“ nie zapomniał o swej zazuli, i dziewczyna, że jednak doczekała swego sokolika i wierną mu jest.
Więc oczy chłopców i dziewczyn biegną pod okno, gdzie na ławie siedzi młoda para, zapatrzona w siebie.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.