— Gadają i gadają, o czem oni już mają gadać? — pytają się wzajemnie chłopcy i dziewczęta.
Prawda, że nie wiele czasu mieli na gadanie, bo jak burza szalała to Daniłko i przy pożarze był i ratował tak, że aż sobie włosy opalił. Z młynarzami bronił młyna, odciągał deski od tartaku i pracował za dziesięciu. Wszyscy z podziwem patrzyli na „sołdata“, jak borykał się z burzą i przewodził innym. Komenderował chłopami jak „komandir“ i słuchali go, choć prawie najbiedniejszy z całej wsi, ale taki już ma rozum, że trzeba go słuchać.
— Prowornyj, harny chłopiec — mówiły dziewczęta patrząc na niego z zachwytem.
Przy pożarze sam pan był i pochwalił Daniłka, powiedział do niego „ty sławny chłopiec“. Patrzyli na młodego sołdata z podziwem wszyscy, prócz Maksyma. On chodził jak wilk, ponury, do nikogo słowa nie przemówił. Przy ogniu i on ratował, ale jak Daniłko skoczył w płonącą chatę, żeby wyrwać pierzynę, za którą baby lamentowały, to złość, głucha nienawiść buchnęła w Maksymie tak, że zacisnął zęby i mruknął z wściekłością.
— Szczob ty wże nie wyjszoł bilsz, tam ostał i szczez.
Daniłko jednakże wyszedł, cały, tylko
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.