Stary Damian nie pokrzykiwał, on patrzał na córkę, na jej chłopca, uśmiechał się i mruczał.
— Harnyje dity! daj Boże szczastie i sławu im.
Nagle od młyna przedarł się krzyk, wołanie o pomoc tak silne, że nawet potężny huk wzburzonej rzeki nie zdołał go zagłuszyć. Chłopi umilkli, muzykanci przestali grać. Do chaty wpadł blady jak trup młynarczyk, wołając z całego gardła.
— Ludy ratujte! rybaki tonut!
— Szczo ce?... Gde? jak?...
Zabrzmiały przerażone pytania.
Chłopi wysypywali się przed chatę, tłocząc i popychając w drzwiach. Jeden przez drugiego wołał.
— Gde tonut?...
— Czogo ichaty na takuju falu!
Przy rzece krzyk wzmagał się pełen grozy i przerażenia. Z tłumu chłopów wypadł Daniłko.
— Hej chłopcy! na pomoszcz żywo, biegiem, uratujem!... krzyknął.
Skoczył do rzeki. Za nim ruszyli chłopi, dziewczęta i baby.
Koło rzeki wrzało, na grobli, obok młyna gromady chłopów biegały, drudzy stali w miejscu pochyleni, patrząc w spienione fale.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/084
Ta strona została uwierzytelniona.